Archiwum dla miesiąca: czerwiec 2022


CZASEM SZTORM, CZASEM CISZA

Pierwsze dni żeglugi po wyjściu z Reykjaviku minęły załodze Inatiz na wielkim rollercosterze: Gdy tylko brzegi Islandii zniknęły za horyzontem, nadchodzące z różnych kierunków, krzyżujące się fale zaczęły rzucać niemałym przecież kadłubem jak wydmuszką. A mimo to jacht pędził na zachód pod zarefowaną maksymalnie genuą.
Przygotowane przez Iwonę zupy stanowiły w tych warunkach prawdziwe zbawienie dla wacht kambuzowych – podgrzanie czegoś gotowego jest o niebo prostsze niż gotowanie od zera!
No i jak to fajnie jest mieć zamkniętą sterówkę… Ta myśl towarzyszy załodze zawsze, gdy tylko jakaś fala przewalała się nad jej dachem.

Ale każdy sztorm kiedyś się kończy i w końcu wychodzi słońce. U nas po dwóch dniach wiatr zaczął słabnąć a morze uspokoiło się na tyle by można było dostawić więcej żagli. Rozrefować genuę, postawić grota… w końcu trzeba było odpalić silnik.
Zapowiadane w prognozach kilka godzin flauty wykorzystaliśmy na przetestowanie zamontowanej wiosną odsalarki. To miał być jej dziewiczy start i byliśmy pełni emocji. Po długich wahaniach zdecydowaliśmy się kupić urządzenie w formule „kup zestaw części i zbuduj sam”. Dzięki temu Maciej Sodkiewicz instalując poszczególne elementy mógł wprowadzić kilka innowacji, które lepiej adaptują cały system do pracy na zimnej wodzie. Ale pytanie czy wszystko zadziała i na ile wydajny będzie cały system, pozostawało otwarte.
Już pierwsza próba okazała się sukcesem – udało się uzyskać wydajność rzędu 50l na godzinę. Całkiem nieźle. A po dołączeniu Maćkowego systemu podgrzewania wody wyniki okazały się wprost fenomenalne: odsalarka osiągnęła swoje maksymalne parametry i konieczne było ograniczenie przepływu. To oznacza, że mamy zapas mocy na odsalanie naprawdę zimnej wody..!

Z okazji tak wielkiego sukcesu cała załoga mogła wziąć gorący prysznic (co wywołało zrozumiałą euforię na pokładzie), a kambuz podał na obiad islandzkiego łososia z mizerią

Teraz Inatiz znów refuje żagle i pędzi na spotkanie kolejnego niżu.

PRZYSTANEK ISLANDIA

Inatiz dotarła na Islandię chowając się przez kolejnym niżowym sztormem, który straszył paskudną pogodą i wiatrami powyżej 40 węzłów. Po zacumowaniu w Reykjaviku przyszedł czas na drobne naprawy i serwis instalacji – w końcu to już prawie 2000 mil – i to po wybitnie wyboistych wodach. na szczęście poważnych strat nie odnotowano – i wszystkie udało się naprawić
A że w rejsie trzeba zadbać nie tyko o jacht, ale i o morale załogi, udało się też wygospodarować czas na zwiedzanie wyspy i relaks w gorących źródłach. W końcu nic tak nie poprawia humoru jak możliwość zanurzenia się po szyję w gorącej wodzie – kiedy nad głową wiatr pędzi ciężkie sztormowe sztormowe chmury.

W ten sposób przyszedł czas na rozpoczęcie kolejnego etapu wyprawy. Skoro nie mieliśmy szans uciec przed sztormem, zmieniliśmy strategię i postanowiliśmy przepuścić go przodem. Co prawda po przejściu centrum niżu wiatry wcale nie miały być słabsze, ale przynajmniej powieją ze sprzyjającego kierunku. Tylko trzeba się przygotować na kilka dni żeglugi w silnym baksztagowym wietrze…

Tutaj inicjatywę przejęła Iwona – nasz dobry duch mieszkający na Islandii, która na najbliższe dwa tygodnie dołączy do naszej załogi. Ku osłupieniu wszystkich z bagażnika samochodu wyciągnęła bardzo solidne porcje mrożonego krupniku i kapuśniaku- na sztormie wystarczy podgrzać i będzie wspaniały posiłek!
A zaraz potem na burcie pojawiła się duża styropianowa skrzynia pełna lodu i… mrożonej ryby. Iwona postawiła sprawę jasno: Jesteśmy na Islandii – tutaj grzechem nie jeść ryby. Zimne powietrze na zewnątrz i lód wewnątrz utrzymają je przez kilka dni. Nawet kapitan nie zgłosił sprzeciwu i powędrował po pasy meblowe, żeby przymocować dodatkową lodówkę na pokładzie rufowym…

Wypływając z portu i kierując się na zachód ku brzegom Grenlandii załoga zajmowała się głównie rozważaniem, co tu zrobić, żeby jak najszybciej przywyknąć do baksztagowej fali – i zacząć cieszyć się pysznościami, które będzie serwował kambuz 😉

WYŚCIG Z HURAGANEM

Już w momencie, gdy Inatiz opuszczała norweskie fiordy wiadomo było, że II etap naszej wyprawy w dużej części będzie przebiegał pod znakiem ścigania się z huraganem Alex. Wielki wir rozkręcał się na zachodnim Atlantyku, a wszystkie modele meteo zapowiadały, że w ciągu kilku dni przesunie się jakoś nad Szetlandy i Wyspy Owcze. Czyli dokładnie nad nasze głowy…

Routing meteo nie pozostawiał złudzeń – jeśli Tizzy i jej załoga mają przeczekać bezpiecznie sztormową pogodę w porcie, trzeba było dosłownie ścigać się w huraganem, o to kto pierwszy dotrze na Wyspy Owcze. Szetlandom, które bardzo chcieliśmy odwiedzić po drodze, można było tylko pomachać w przelocie. A i machać trzeba było bardzo szybko, bo niesiona wiatrem 6-7B Inatiz biła własne rekordy prędkości – pędząc czasem z prędkościami powyżej 10 węzłów! Wygląda na to, że dzięki nowym żaglom nasza stalowa dziewczynka dosłownie dostała skrzydeł

Mimo takich osiągów wcale nie było łatwo zdążyć do Torshavn przed Alexem: kiedy w piątek nad ranem port pokazał się na horyzoncie, wiatr przygonił zawieruchę z padającym poziomo deszczem i gradem… Ukryta w zacisznej sterówce wachta nawigacyjna przyjęła sytuację ze względnym spokojem – skoro nie widać nic i do portu chwilowo wejśc się nie da, zawsze można rysować na mapie serduszka miedzy wyspami…

Kiedy nawałnica minęła po paru godzinach, okazało się, że dosłownie wszyscy postanowili schronić się w Torshavn. Malutki port wypełniony był do ostatniego miejsca jachtami i kutrami. Inatiz najpierw przycupnęła na czwartego do tratwy dużych jachtów, potem zmieściła się między ciasne (lecz trochę na nią za delikatne) y-bomy, by wreszcie wyprosić adekwatne do wielkości miejsce w lokalnej stoczni. Kapitan śmiał się, że jak na przeczekiwanie sztormu na cumach, to całkiem sporo się po tym porcie napływał…

Na szczęście między manewrami portowymi załoga znalazła czas by pozwiedzać: wypożyczone samochody pozwoliły objechać wszystkie zakątki wyspy. Kieszonkowe domy z dachami porośniętymi trawą, soczysta zieleń porastająca wzgórza, bazaltowe klify ostro urywające się do morza – świat Wysp owczych jest niezwykle malowniczy, ale jednocześnie bardzo surowy. Pędzący po niebie chmury sztormowy wiatr stanowczo przypominał, że stosunkowo nasza wyprawa wkroczyła już na wody, gdzie natura tylko z rzadka bywa łagodna.

W poniedziałek nad ranem w Torshavn wyszło słońce, a wiatr odkręcił na południowy. Inatiz znów żegluje półwiatrem po Atlantyku – ale teraz na szczęście już bez wielkiego pośpiechu. Za dwa-trzy dni na horyzoncie pokaże się Islandia!

Już w momencie, gdy Inatiz opuszczała norweskie fiordy wiadomo było, że II etap naszej wyprawy w dużej części będzie przebiegał pod znakiem ścigania się z huraganem Alex. Wielki wir rozkręcał się na zachodnim Atlantyku, a wszystkie modele meteo zapowiadały, że w ciągu kilku dni przesunie się jakoś nad Szetlandy i Wyspy Owcze. Czyli dokładnie nad nasze głowy…

Routing meteo nie pozostawiał złudzeń – jeśli Tizzy i jej załoga mają przeczekać bezpiecznie sztormową pogodę w porcie, trzeba było dosłownie ścigać się w huraganem, o to kto pierwszy dotrze na Wyspy Owcze. Szetlandom, które bardzo chcieliśmy odwiedzić po drodze, można było tylko pomachać w przelocie. A i machać trzeba było bardzo szybko, bo niesiona wiatrem 6-7B Inatiz biła własne rekordy prędkości – pędząc czasem z prędkościami powyżej 10 węzłów! Wygląda na to, że dzięki nowym żaglom nasza stalowa dziewczynka dosłownie dostała skrzydeł

Mimo takich osiągów wcale nie było łatwo zdążyć do Torshavn przed Alexem: kiedy w piątek nad ranem port pokazał się na horyzoncie, wiatr przygonił zawieruchę z padającym poziomo deszczem i gradem… Ukryta w zacisznej sterówce wachta nawigacyjna przyjęła sytuację ze względnym spokojem – skoro nie widać nic i do portu chwilowo wejśc się nie da, zawsze można rysować na mapie serduszka miedzy wyspami…

Kiedy nawałnica minęła po paru godzinach, okazało się, że dosłownie wszyscy postanowili schronić się w Torshavn. Malutki port wypełniony był do ostatniego miejsca jachtami i kutrami. Inatiz najpierw przycupnęła na czwartego do tratwy dużych jachtów, potem zmieściła się między ciasne (lecz trochę na nią za delikatne) y-bomy, by wreszcie wyprosić adekwatne do wielkości miejsce w lokalnej stoczni. Kapitan śmiał się, że jak na przeczekiwanie sztormu na cumach, to całkiem sporo się po tym porcie napływał…

Na szczęście między manewrami portowymi załoga znalazła czas by pozwiedzać: wypożyczone samochody pozwoliły objechać wszystkie zakątki wyspy. Kieszonkowe domy z dachami porośniętymi trawą, soczysta zieleń porastająca wzgórza, bazaltowe klify ostro urywające się do morza – świat Wysp owczych jest niezwykle malowniczy, ale jednocześnie bardzo surowy. Pędzący po niebie chmury sztormowy wiatr stanowczo przypominał, że stosunkowo nasza wyprawa wkroczyła już na wody, gdzie natura tylko z rzadka bywa łagodna.

W poniedziałek nad ranem w Torshavn wyszło słońce, a wiatr odkręcił na południowy. Inatiz znów żegluje półwiatrem po Atlantyku – ale teraz na szczęście już bez wielkiego pośpiechu. Za dwa-trzy dni na horyzoncie pokaże się Islandia!

WCIĄŻ POD WIATR!

Początek wyprawy Lodowych Krain można by podsumować jako: wciąż pod wiatr!

Po wyjściu z Gdańska silne zachodnie wiatry które towarzyszyły Inatiz od momentu minięcia Rozewia sprawiły, że długi hals pod Kalmar i skorzystanie z wcześniejszej odkrętki wiatru pod północnymi brzegami Bałtyku było jedynym scenariuszem na względnie szybkie przedostanie się w Cieśniny Duńskie.

 

W Skagen trzeba było poczekać na okienko w sztormowej pogodzie, które pozwoliło przedostać się na drugą stronę Skagerak, a potem… potem pozostały precyzyjne, krótkie skoki i chowanie się w szkierach i zakamarkach fiordów południowej Norwegii. Bo wiało oczywiście mocno i zawsze z północnego zachodu i zachodu – czyli prosto w dziób! W
takich warunkach przebycie ledwie 160 mil (w dobrym półwietrze nasza Inatiz spokojnie przemierzy tyle w dobę) zajęło łącznie ponad pięć dni!
Aż trudno uwierzyć ze w tym samym czasie zaprzyjaźnieni żeglarze wracający do Polski z Morza północnego narzekali na niedostatek zachodnich wiatrów. Chętnie byśmy się zamienili!

Łapanie krótkich okien pogodowych – jakoś tak wychodziło, że zawsze nocą… – i wymuszone postoje w dzień w portach miało swoje zalety: pozwoliło to załodze Inatiz na zwiedzanie pięknych zakątków wybrzeża Norwegii, dało szanse na przejażdżkę drezynami we Flekkefjordzie i sprawiło, że Inatiz niechcący stała się gwiazdą zlotu zabytkowych samochodów 🙂
I choć wszyscy mocno zmęczyli się takim intensywnym życiem, w sumie to byli bardzo zadowoleni.

Taktyka małych skoków musi się skończyć wraz z rozpoczęciem II etapu wyprawy, prowadzącym z Norwegii przez Szetlandy i Wyspy Owcze na Islandię. Kapitan i nowa załoga z pewnością nie będą narzekać na nudę i brak wiatru. Zadba o to huragan Alex, który – jeśli nie zboczy z prognozowanej trajektorii – w ciągu kilku dni zaczepi swoimi obrzeżami o okolice Wysp Owczych.

Przejdź do paska narzędzi