Category Archives: Aktualności


Wystawa absolwentów Państwowego Liceum Sztuk Plastycznych w Gdyni

ZAPROSZENIE MATURA 1960

Zaproszenie katalog

Spotkanie Bractwa Kaphornowców

2022.11.17. SPOTKANIE BK PZŻ.docx

Zjawa IV na Hornie – wspomnienia Dariusza Nerkowskiego

Bracia i Siostry Kaphornowcy,

Witam was gorąco i serdecznie po powrocie z dalekiego rejsu. Powiem wprost – było fantastycznie – zrealizowaliśmy z nawiązką plan mogący być marzeniem każdego żeglarza. Opłynęliśmy dookoła wyspę Horn (w drugim podejściu, gdyż poprzedniego dnia warunki zmusiły nas do schowania się za wyspę Herschel, gdzie spędziliśmy noc na boi) przecinając 6 lutego o 1400 czasu lokalnego ten magiczny południk przylądka Horn 67 11` W, dokładnie na 56 stopniu szerokości południowej. Następnie wylądowaliśmy na wyspie Horn odwiedzając tamtejszy posterunek straży granicznej. Potem, mimo bardzo krótkiego czasu jaki pozostał nam do planowanego końca rejsu poszliśmy przez Cieśninę Drake na Szetlandy, gdzie na wyspie Króla Jerzego, w Zatoce Admiralicji mieści się Polska Stacja Antarktyczna im. H. Arctowskiego, założona w 1977 r. Dotarliśmy na miejsce 9 lutego tuż przed północą. Bardzo serdeczna i rodzinna atmosfera nie mogła nas tam, niestety, zatrzymać dłużej niż do obiadu następnego dnia. Byliśmy już trzecią załogą Zjawy IV, która na przełomie grudnia 2003 i stycznia 2004 wizytowała stację. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności opłynięcie Hornu i wizyta Zjawy IV na stacji Arctowskiego wypadły dokładnie w piątą rocznicę rejsu Zawiszy (Zawisza Czarny opłynął po raz drugi przylądek Horn 6 lutego 1999 o godz.1527 idąc KK080 st. na szerokości 56 st 01 ` S; pierwsze przejście miało miejsce 25 stycznia 1999 w drodze z Valparaiso do Ushuaia).
Nasz odwrót z Zatoki Admiralicji (10 lutego o 1630) był trudny, także ze względu na pogarszająca się pogodę, silny wiatr i falę „w mordę”, ale powrót po wyjściu za Szetlandy i otaczający je pas gór lodowych przebiegał dobrze. 13 lutego byliśmy już bardzo blisko Hornu płynąc w słonecznej pogodzie. O zmroku Starca było widać bardzo dokładnie w zachodzącym słońcu, ale wiatr odkręcił się na N, a potem NE i stężał pow. 6B. Ostatnie mile do trawersu Hornu „dziobaliśmy” do 0300 następnego dnia. 14 lutego zameldowaliśmy się w Port Williams po chilijskiej stronie Kanału Beagle`a, a 15-go w Ushuaia w Argentynie. Następnego dnia na burcie zjawili się następcy. Tak w największym skrócie przedstawia się historia naszego rejsu, dowodzonego przez kpt. Michała Bogusławskiego z Ottawy, tego samego, który z poprzednią załogą Zjawy, złożoną całkowicie z polonijnych żeglarzy (w naszej załodze oprócz kapitana było także trzech kolegów mieszkających w USA – Krzysztof, Rafał i Wiesław) pokonał tę samą trasę, a nawet „pociągnęli” jeszcze bardziej na południe docierając do kontynentu antarktycznego i desantując się nań – jako pierwsza załoga polskiego jachtu żaglowego. Nam ledwie starczyło czasu na to, co opisałem powyżej, ale przeszliśmy Drake Passage w najkrótszym czasie ze wszystkich poprzednich rejsów Zjawy (dowodzonych przez Joasię Pajkowską i także przez Michała Bogusławskiego). Los nam sprzyjał, podobnie jak kolejnym dwom etapom wyprawy, dowodzonym przez Marka Ihnatowicza, które także opłynęły przylądek Horn.
Zjawa będzie wracać już na północ, do Buenos Aires, gdzie organizator wyprawy, Stowarzyszenie Navigare, zaplanowało slipowanie jachtu przed dalszą podrożą do Brazylii, USA i Europy. To także będzie chwila odpoczynku od służby w morzu dla naszego nieocenionego bosmana Grahama, Australijczyka, który pływa nieustannie na Zjawie od lipca 2003 r.
Wszystkim załogom bardzo pomagają Ewa Janiak i nasz Brat Zawiszak – Janusz Ptak, oboje z Buenos Aires. Także i my mieliśmy okazję przekonać się o tym goszcząc po rejsie niemal całą załogą w domu u Janusza i Cecil, którzy otoczyli nas serdeczną i gorąca troska wspierani przez córki Gabriele i Agnieszkę. Przeloty lotnicze czy promowe oraz wieczorne „odlotowe” imprezy to już domena Ewy. Bardzo im serdecznie dziękuję za ich troskę i cierpliwość, i to, że czuliśmy się w Buenos jak w domu.

Pozdrawiam was wszystkich serdecznie
Darek Nerkowski

Marzec 2004

Do Hornu i dalej na południe

Gdy spoglądam na półkę pełną moich książek o morzu nie pamiętam już, czy to moje żeglowanie zaczęło się od „Samotnego rejsu Opty” Leonida Teligi, „Otago, Otago na zdrowie” Iwony Pieńkawy czy po prostu od powieści Juliusza Verne. Wtedy chłonąłem lektury o morskich wyprawach całymi nocami. Często pojawiał się w nich wspólny motyw – przylądek Horn, zawsze groźnie pobrzmiewający niczym ponury refren.
Moje prawdziwe żeglowanie zaczęło się później, w drużynie harcerskiej, od skrobania burt mahoniowej Omegi i mazurskich rejsów. Dużo później popłynąłem na morze, ale myśl o zmierzeniu się z Hornem pojawiła się całkiem niedawno.
Był luty 1999 rok, gdy stawiłem się w Punta Arenas w cieśninie Magellana, by zaokrętować się na „Zawiszy Czarnym”. Ośmiu śmiałków przybyło uzupełnić załogę „Zawiasa” i popłynąć na Horn. Dla „starej” załogi byłoby to już drugie, a dla niektórych nawet trzecie opłynięcie Nieprzejednanego Przylądka, dla nas – spełnienie żeglarskiego wyzwania i marzeń o czymś odległym i niewyobrażalnym, znanym tylko z morskich opowieści. Niestety, wówczas z różnych względów nie było nam dane popłynąć na południe, na Horn. „Zawias” obrał kurs na północ. Poszliśmy do Buenos Aires i do Rio de Janeiro, przedtem zahaczając o Falklandy. Powiedziałem sobie: no cóż, nie teraz, to może innym razem…

Minęły lata wypełnione ciekawymi rejsami. W końcu lipca 2003 wróciłem z etapu wyprawy organizowanej na Grenladnię na Zjawie IV, organizowanej przez NAVIGARE, w czasie którego płynąc z Islandii przekroczyliśmy północny krąg polarny w Sondre Stromfjord na Grenlandii. Było już wtedy pewne, że wyprawa trwać będzie dalej i poprowadzi Zjawę aż na południową półkulę. Wiedziałem, że nadszedł ten moment, by spełnić uczucie niespełnienia sprzed pięciu lat.

2 lutego 2004 lądujemy w Ushuaia, a chwilę potem pilotowani przez Jerzego Kołakowskiego, I oficera poprzedniej załogi, trafiamy na pokład Zjawy IV. Poznajemy Michała Bogusławskiego, kapitana płynącego z poprzednią załogą i jego całą kompanię – w całości złożoną z polonijnych żeglarzy z USA i Kanady. Są szczęśliwi i rozpromienieni sukcesem, jaki odnieśli. Dostali w kość od Neptuna chyba na każdym etapie swojego rejsu, ale dali radę. Dwa razy opłynęli Horn, dopłynęli na Wyspę Króla Jerzego do Polskiej Stacji Antarktycznej im. H. Arctowskiego, po czym poszli dalej na południe na Deception, wyspę-krater, skąd podjęli udaną próbę ominięcia pokrywy lodowej i dotarcia jeszcze niżej, do stałego lądu Antarktydy. Nieźle ich wywiało!
„Mike”, bo tak nazywają kapitana nasi poprzednicy, tryska zdrowiem i humorem, Lucy przekazuje spis prowiantu i opowiada, jak sobie radzili z gotowaniem, „Kołek” pokazuje nam na mapach którędy najlepiej pójść na Horn, jakim kursem jechać „tam”, a jakim „ z powrotem” na Arctowskiego, przekazuje spisy waypointów i mnóstwo praktycznych uwag oraz … kapitana i bosmana, którzy płyną dalej z nami. Nasza załoga natychmiast nadaje kapitanowi przydomek „Żelazny Mike”, i wierzcie mi, że nie jest to gołosłowne. To dziwne, ale bosman Graham, australijczyk, płynący Zjawą od czerwca 2003 (razem wchodziliśmy na jacht w Reykjaviku) nadal nazywany jest przez wszystkie kolejne załogi po prostu Grahamem, bez żadnych dodatkowych przydomków.

Dwa dni naprawiamy różne usterki, przede wszystkim kotwicę. Jej zgięta stalowa poprzeczka wymownie świadczyła o tym, jaki wiatr mieli poprzednicy w Zatoce Admiralicji. Kotwica (Danfortha) nie trzymała i całą noc kręcili się na silniku po zatoce. Z trudem znaleziony warsztat w Ushuaia naprostował stalowy pręt, a także wykonał otwory, które pozwoliły nam zrobić „patent” i połączyć dwie kotwice szeregowo. Do głównej kotwicy dołączyliśmy 10 m łańcucha i na nim kotwicę zapasową (też Danforth, nieco mniejszy), zrzucaną do wody jako pierwsza. Połączenie uzupełniało ok. 13 m liny pływającej, która przy wybieraniu ułatwiała podjęcie dodatkowej kotwicy, gdy zasadnicza wylądowała już w kluzie.

4 lutego odprawiamy się z Ushuaia i wchodzimy do Port Williams, chilijskiej osady wojskowej położonej niespełna 30 mil na wschód w Kanale Beagla i od razu dostajemy silny wiatr z W i sporą, jak na cieśninę falę z rufy. Reszta wód i wysp poniżej, aż po Horn włącznie to już jest terytorium Chile. Opiekuńcze oko i ucho Armada de Chile mieliśmy okazję nie raz poznać, gdy nakazywało nam meldować przez UKF-kę aktualną pozycję. Oba kraje po konflikcie sprzed kilkunastu lat zazdrośnie strzegą swych terytoriów. Przede wszystkim zaś zmienność i gwałtowność tutejszej pogody całkowicie usprawiedliwia troskę Chiliczyków o wszystkie jednostki, które poruszają się w tym rejonie. Wieczorem, tego samego dnia, po odprawie wychodzimy z Port Williams. Do wyspy Horn mamy ok. 100 Mm.

5 lutego w ciągu dnia wiatr coraz bardziej tężał, a po wyjściu z kanału Beagla na otwartą wodę pomiędzy wyspą Lennox a wyspami otaczającymi Horn wzrosła też fala. Wiało z zachodniej ćwiartki, a więc niemal prosto w nos. W wąskim przesmyku koło wyspy Frycinet nie dało się już posuwać naprzód i Mike zadecydował, że bezpieczniej będzie obejść te wyspę od południa. Zawracamy. Za wyspą przesmyk był szerszy, ale za to fala jeszcze większa. Z trudem dało się iść ok. 2 węzłów naprzód. Michał przypomniał sobie zasłyszaną informację, że w zatoce po wschodniej stronie wyspy Herschel jest boja, na której można przeczekać silne zachodnie wiatry. Na mapie nie jest zaznaczona, ale po podejściu bliżej okazało się, że jednak tam jest. Po zacumowaniu do boi pomiar wiatru w miarę osłoniętej zatoce wskazywał 7 do 8 B z kierunków od SW do NW.
Noc na boi upłynęła całkiem spokojnie. 6 lutego o 0915 ruszamy w stronę Hornu wracając na szlak, którym szli poprzednicy. Silna koncentracja w ostatnim przed Hornem wąskim przejściu. Cała załoga na pokładzie. Z dużym zapasem obchodzimy samotną skałę wystającą z wody nieco dalej, poniżej przesmyku i po skręcie w prawo na zachód jest – oto ona – wyspa Horn. Marna pogoda nie pozwala podziwiać jej w całej krasie, ale przez to wygląda jeszcze bardziej tajemniczo i groźnie. Okrążamy ją od północy mając cały czas po lewej burcie. Gdy możemy już płynąć na południe, z prawej mamy już tylko Pacyfik, który daje o sobie znać długą i wysoką na 2 m falą. Wreszcie nastąpiła ta chwila, na którą wszyscy oczekiwali. O 1400 czasu lokalnego przecięliśmy ten magiczny południk 6711 ` W idąc dokładnie po 56szerokości południowej z wiatrem W4.
Dziwnym a szczęśliwym zbiegiem okoliczności Zjawa pojawiła się w tym miejscu niemal dokładnie 5 lat po tym, jak „Zawisza Czarny” opłynął (po raz drugi) przylądek Horn. Było to 2 lutego 1999 roku o godz. 1527. „Zawias” szedł wówczas KK080 na szerokości 5601` S i także miał za port wyjścia Ushuaia (pierwsze przejście Hornu przez Zawiszę miało miejsce nieco wcześniej, 25 stycznia 1999 roku w drodze z Valparaiso do Ushuaia).

Po wschodniej stronie Isla de Hornos jest nieduża, ale osłonięta wysokim brzegiem zatoczka. Zastaliśmy tam mały okręt wojskowy dowożący zaopatrzenie dla oficera pełniącego służbę w tamtejszym posterunku straży granicznej. Wygładzona woda sprzyjała podjęciu decyzji – lądujemy na wyspie. Desant pontonem odbył się na dwie zmiany, w czasie których Zjawa kręciła się na silniku po zatoce, za głębokiej na rzucenie kotwicy. Po wylądowaniu na skalistym brzegu trzeba najpierw wspiąć się po stromych schodach na brzeg. Na szczycie robimy sobie pamiątkowe zdjęcie przy drewnianej tablicy z napisem „Alcaldia de Mar – Cabo de Hornos”. Dalej ścieżka wyłożona deskami prowadzi wprost do strażnicy, w której urzęduje przemiły Jose – strażnik Hornu – wraz z żoną i małym synkiem Alexem. Wcześniej odnoga ścieżki w prawo prowadzi do pomnika, ogromnego metalowego rombu z wycięciem w kształcie albatrosa w locie. Za strażnicą mieści się mała kapliczka, a jeszcze dalej, na samym skraju cypla – latarnia morska położona 57 m nad lustrem wody.
Jose pokazuje nam swoje gospodarstwo, żona częstuje sokiem, sprzedaje pocztówki z Cape Horn w roli głównej, które następnie obijamy dużą ilością okolicznościowych pieczątek. Pieczątki przybijamy także w książeczce żeglarskiej, paszporcie, a przede wszystkim na pięknym certyfikacie potwierdzającym naszą obecność na Hornie. Jeszcze wpis do księgi pamiątkowej i dodatkowy akcent, ważny dla Zawiszaków. Za zgodą Jose umieszczam w salonie, obok wielkiej mapy tych wód, pamiątkową plakietkę Bractwa Zawiszaków, z wizerunkiem Zawiszy Czarnego, tłumacząc przedtem gospodarzowi, że to dla upamiętnienia opłynięcia przylądka Horn przez ten żaglowiec pięć lat temu.
Serdeczne pożegnanie z Jose i jego rodziną było miłym akcentem sprawiającym, że na długo pozostanie w naszej pamięci Horn, jego gospodarze i data 6 lutego 2004 roku.

Na pokładzie czeka nas podjęcie decyzji – co dalej? Bilans czasu, jaki pozostał nam do końca rejsu wskazuje na to, że możemy nie zdążyć wrócić z Arctowskiego w zaplanowanym terminie, zwłaszcza, że już mamy opóźnienie. Żadnej z wcześniejszych załóg nie udało się popłynąć tam i z powrotem w czasie krótszym niż 10 dni. Po krótkiej naradzie podejmujemy ryzyko – płyniemy na Antarktydę!
Oddalamy się od Hornu KK150 gnani świeżym podmuchem „szóstki” z zachodu. Życie na jachcie koncentruje się teraz wokół wacht, pieczenia chleba i innych popisach kulinarnych. Robimy niezłe jak na Zjawę przebiegi dobowe rzędu 130 – 140 Mm. Ciśnienie wyraźnie spadło, ale i wiatr osłabł. Przypomniało nam się, jak „Kołek” nie mógł się nadziwić, że na tutejszych wodach wszystko jest odwrotnie – gdy barometr opada jest O.K. mimo, że tak głębokich niży jeszcze w życiu nie widzieli (958 hPa). Wiać zaczyna dopiero wtedy, gdy barometr idzie do góry.
9 lutego z rana dostrzegamy pierwsze góry lodowe. To znak, że Południowe Szetlandy są tuż, tuż. W morzu pojawiają się baraszkujące foki, a wcześniej wieloryby. Gór lodowych przybywa, są coraz większe. Ich skupiska z oddali wyglądają jak osiedla bloków mieszkaniowych. Zamglony horyzont sprawia, ze wyspy dostrzegamy dopiero wtedy, gdy otwiera się przed nami cieśnina Nelsona. Na szczęście jest jeszcze widno i możemy lawirować pomiędzy growlerami, których radar nie wyłapuje. W zatoce aż roi się od tych pozornie małych, pływających brył lodu. Po wejściu na południową stronę wysp obieramy kierunek wschodni, w stronę Zatoki Admiralicji. Suniemy po czystej i gładkiej wodzie robiąc momentami 8 „knotów”. Jest już całkiem szaro, gdy wchodzimy w zatokę. W głębi widać światła stacji polarnej Arctowskiego i latarnie morską – najdalej na południu położoną polską latarnię morską! Jest tuż przed północą, gdy Graham, który jest tu już trzeci raz w ciągu ostatnich dwóch miesięcy, dokładnie naprowadza nas na kotwicowisko. Zrzucamy dwie kotwice, jedna za drugą, i wydajemy 50 m łańcucha. Mimo późnej pory polarnicy zapraszają nas na stację.

Cóż to była za noc! Polarna, bo taka kraina i stacja na niej położona, a zarazem gorąca serdecznym powitaniem, jakie zgotowali nam nasi polarnicy z Wiesławem Kołodziejskim, szefem technicznym 28. Polskiej Wyprawy Antarktycznej na czele. W saloniku pełnym pamiątkowych fotografii i plakietek brylowali Tomek i Misiek, ogromnej postury nurkowie, Ryszard wprowadzał nas w problemy biologii morza, zaś Piotr objaśniał na czym polega praca fitoplanktologa. Właściwą „łączność” zapewniał Wojtek, radiooperator, podłączony tym razem do baru. W szklaneczkach wspaniale strzelał lód z pobliskiego lodowca. Wielką i miłą niespodzianką było dla mnie spotkanie z Andrzejem, niegdyś radiooperatorem, a obecnie elektroenergetykiem, z którym pięć lat temu przemierzałem południowy Atlantyk na pokładzie Zawiszy Czarnego.
Noc spędzona na stacji oraz prawdziwa kąpiel znakomicie poprawiły samopoczucie wszystkim członkom załogi. Rano poznaliśmy pozostałych polarników, począwszy od Krzysztofa, cooka, który zdecydowanie przejął dowodzenie w pomieszczeniach gospodarczych. Pojawiła się także żeńska cześć ekipy – Anna i Marta zajmujące się biologią, Magda – mikrobiologią (może dlatego, że nieco drobniejsza od koleżanek) i Agnieszka, dla odmiany hydrobiolog. Zwiedzając stacje i jej najbliższe okolice poznawaliśmy mechaników – Piotra i Łukasza, stolarza Krzysztofa oraz Stasia, opiekującego się najcięższym sprzętem pływająco-gąsiennicowym. Maciej, polarny lekarz, trzyma także pieczę nad stoiskiem z pamiątkami, mieszczącym się nieopodal stacji, pod latarnią morską.
Wycieczka w okolice stacji odbyła się przy pięknej słonecznej pogodzie. Dzięki temu mogliśmy podziwiać Zatokę Admiralicji w całej swej lodowej krasie. W tej scenerii znakomicie prezentowały się pingwiny białobrewe i ich nieco więksi kuzyni – pingwiny Adeli. Za to wylegujące się na brzegu lwy morskie są całe tak umorusane we własnych odchodach, że dopóki nie wykąpią się w morzu lepiej się do nich zanadto nie zbliżać. Irytuje się wtedy przywódca lokalnego haremu tłuścioszek gromko i chrapliwie porykując.
Bardzo serdeczna i rodzinna atmosfera nie mogła nas tam, niestety, zatrzymać dłużej niż do obiadu. Wypadało pamiętać, że byliśmy już trzecią załogą Zjawy IV, która na przełomie grudnia 2003 i stycznia 2004 wizytowała stację. Ostatni raz tylu polskich żeglarzy widziano tu pięć lat temu, dokładnie 5 lutego 1999 r., kiedy zawinął tu Zawisza Czarny w swojej wyprawie dookoła Ameryki Południowej.
Odwrót z Zatoki Admiralicji nastąpił 10 lutego o 1630 i był trudny, także ze względu na pogarszającą się pogodę, silny wiatr i falę „w mordę”. Wyjście poza Szetlandy zajęło nam całą noc. Po wyjściu za wyspy i otaczający je pas gór lodowych powrót przebiegał już dobrze. 13 lutego byliśmy już bardzo blisko Hornu. To nie do wiary – od dwóch dni płyniemy w słonecznej pogodzie, tu, w cieśninie Drake`a! O zmroku Starca widać już było bardzo dokładnie w zachodzącym słońcu. Potem wiatr odkręcił się na N, a potem NE i stężał pow. 6B. Ostatnie mile do trawersu Hornu dziobaliśmy do 0300 następnego dnia. 14 lutego zameldowaliśmy się w Port Williams po chilijskiej stronie kanału Beagla, a 15-go w Ushuaia, po stronie argentyńskiej. Następnego dnia na burcie zjawili się następcy.

Tak w „sztormowym” skrócie przedstawia się historia naszego rejsu na południe od Hornu, dowodzonego przez kpt. Michała Bogusławskiego z Toronto. „Mike” ze swoją poprzednią załogą, złożoną całkowicie z polonijnych żeglarzy pokonał tę samą trasę, a nawet pociągnął jeszcze bardziej na południe, docierając do kontynentu antarktycznego i desantując się nań – jako pierwsza załoga polskiego jachtu żaglowego. Teraz może mówić o „swoich Hornach” w liczbie mnogiej. Nam ledwie starczyło czasu na opłynięcie tego, co opisałem powyżej, ale przeszliśmy Drake Passage w najkrótszym czasie ze wszystkich poprzednich załóg Zjawy (wcześniej, przed Michałem Zjawę doprowadziła na Arctowskiego Joasia Pajkowska). Los nam sprzyjał. Ale nie tylko. Sami sobie też sprzyjaliśmy i pomagaliśmy w tych trudnych warunkach. Poprzednicy znali się doskonale aktywnie uczestnicząc w życiu swoich polonijnych klubów żeglarskich. My poznawaliśmy się dopiero na jachcie. Trzech kolegów mieszkających w USA – Krzysztof, Rafał i Wiesław znało się już wcześniej, ale od początku mieliśmy wspólny język mimo różnych „szkół” żeglarskich, z jakich się wywodzimy. Brak konfliktów w załodze to także duży sukces naszej wyprawy. Właściwie jedynym problemem doskwierającym na nocnych wachtach był brak herbaty z rumem, a konkretnie rumu, gdyż kapitan nałożył całkowite embargo na wszelkie „procenty”.

Wszystkim załogom żeglującym wzdłuż Ameryki Południowej bardzo pomagli Ewa Janiak i Janusz Ptak (Zawiszak z dawnych lat), oboje z Buenos Aires. Także i my mieliśmy okazje przekonać się o tym goszcząc po rejsie niemal całą załogą w domu u Janusza i Cecil, którzy otoczyli nas serdeczną i gorącą troską wspierani przez córki Gabrielę i Agnieszkę. Dzięki nim czuliśmy się w Buenos jak w domu.

Pewien etap wyprawy „Od Hornu do Hornu” już się skończył. Obydwa Horny – ten na północnym skraju Islandii i ten „Nieprzejednany” na południowym końcu świata zostały opłynięte. Kpt. Henryk Wolski w czasie tej wyprawy opłynął w ciągu jednego roku dowodząc Zjawą IV obydwa Horny, czego nikt wcześniej nie dokonał! Dla uczestników „Hornowych” etapów będą to najwspanialsze karty ich żeglarskiej historii, także i dla mnie. Jednak teraz, gdy widoki Hornu układają się pomału w albumach, powraca pewna myśl, a właściwie obawa – czy taki zorganizowany zlot załóg na Hornie, miejscu owianym tak złą sławą, nie jest kuszeniem losu? Pamiętam dramatyczne dyskusje na Zawiszy, stojącym w lutym 1999 w Punta Arenas, na temat – iść czy nie po raz trzeci na Horn? Na końcu padły najcięższe argumenty – dwa razy i wystarczy, po co drażnić Neptuna nazbyt częstą obecnością?
Prawie wszystkim Horn pokazał swój pazur, by pamiętali co znaczy to miejsce. Jednym mniej drugim więcej, jak w życiu, ale wszystkim pozwolił ujrzeć swe oblicze. Dlatego jestem wdzięczy Neptunowi za to, że mogłem na zakończenie rejsu wymalować na obudowie namiernika Zjawy, obok innych pamiątkowych już inskrypcji ze Spitsbergenu, Anatrktydy, Deception, także skromny napis – Cape Horn 06.02.2004.

Dariusz Nerkowski

Jest to pełna wersja tekstu, który po dokonaniu skrótów redakcyjnych zapewniających kompromis pomiędzy opisem a ilustracją fotograficzną ukazał się w majowym numerze pisma REJS w 2004 r. .

Graffiti

Wędrując przez osadę napotkaliśmy przepięknie pomalowany dom, który wzbudził naszą ogromną ciekawość. Zagadnęliśmy więc przechodzącego mieszkańca i po chwili usłyszeliśmy historię widniejącego na ścianie graffiti.

Przez ponad sto lat Inuitom zabraniano połowu niektórych gatunków wielorybów – dopiero piętnaście lat temu osada otrzymała przywilej połowu wielorybów grenlandzkich (bowhead whale). Pierwszego udało się złowić w 2007 roku, następnego rok później, a trzeciego dopiero 3-4 lata temu. Upolowanie wielkiego wieloryba, z małej łodzi, harpunem to nie lada wyczyn. Zauważone przez was graffiti przedstawia twarze wszystkich naszych łowców, którzy wzięli udział w pierwszym polowaniu. Do tej pory jesteśmy jedyną osadą w Nunavik, której udało się upolować wieloryba grenlandzkiego!

A co mieści się w tym domu? To tak zwany bezpieczny dom. Jednym z problemów Inuickich społeczności jest przemoc domowa. W małych, zamkniętych i odizolowanych społecznościach jej ofiary nie mają dokąd uciec. Komuna stworzyła więc miejsce, aby te osoby mogły znaleźć schronienie. Mogą tu zamieszkać na jakiś czas, mają także zapewnioną pomoc psychologa…

JACHTY NA ZATOCE HUDSONA

Wody Zatoki Hudsona przez prawie dziewięć miesięcy w roku pokryte są lodem. Mapy Zatoki są fragmentaryczne i bardzo niedokładne, a dodatkowo większość tych wód stanowi poligon wojskowy Kanadyjskiej Marynarki Wojennej. Połączenie tych czynników sprawia, że każdy jacht pojawiający się na tych niegościnnych wodach stanowi nie lada sensację. Rozmawiając z Harbour Masterem w Churchill wypytywaliśmy o jachty, które przybyły tu przed nami. Irvin przyznał, że nie pamięta kiedy był poprzedni. Na pewno nie w ciągu ostatniej dekady – pracuje w tym porcie od 1977 roku, ale jachty może policzyć dosłownie na palcach ręki – doskonale je pamięta i od razu pokazał nam ich zdjęcia. W 1986 roku pojawił się tu amerykański jacht Palawan II należący do założyciela IBMa, a mniej więcej dziesięć lat później francuski Lotus, który próbował zimować na północy Hudsona. Uszkodził wał i konieczne było wyjęcie go z wody oraz naprawa w Churchill. Był jeszcze czeski jacht, który trafił na tak ciężką pogodę na Zatoce, że właściciel zdecydował się go wyjąć z wody i wysłać do Europy statkiem. Dodatkowo Churchill odwiedził także duży jacht regatowy, ale jak się nazywał, tego już Irwin nie pamięta.

Po odwiedzinach polskiej Zjawy IV w 2005 roku w pamięci mieszkańców Churchill nie pozostał żaden ślad. Widocznie nic nie zbroili 😉

W innych osadach – a do tej pory odwiedziliśmy ich siedem – tylko manager sklepu w Kimmirut pamiętał jeden jacht – przypłynął w 2016 roku. To musiał być jeden z trzech, którym do tej pory udało się pokonać cieśninę Hecla and Fury. Nigdzie indziej, nikt jachtów żaglowych nie pamiętał.

Dwa lata temu do osad Nunavut zawitało LTE i teraz każda społeczność porozumiewa się przez swoją grupę na Facebooku. Dzięki rozlicznym koligacjom rodzinnym, wieść o pomarańczowym polskim jachcie Inatiz płynie przed nami od osady do osady 😊

RZECZY NIEMOŻLIWE ROBIMY OD RĘKI. NA CUDA TRZEBA POCZEKAĆ… DO JUTRA

Kotwica z pluskiem opadła do morza. Jacht stanął. Światła Salliq, niewielkiej inuickiej osady, oznaczały, że jesteśmy względnie bezpieczni. Maszt wytrzymał, złamany w trzech miejscach roler leżał spokojnie na burcie. Ucichł dźwięk fal i warkot silnika. W głowie pozostała gonitwa myśli, które przeszukiwały wirtualnie każdy zakamarek jachtu w poszukiwaniu części i narzędzi przydatnych do jutrzejszej naprawy. Gdzie ja, cholera, upchnąłem Norsemana? I czy to na pewno była dwunastka???

Zaczęliśmy rysować wstępny plan. Sztag i roler są dłuższe niż pokład, trzeba będzie wywieźć je na plażę. Tam rozprostować, zabezpieczyć końcówki połamanego profilu i zdjąć genuę. Następnie zakuć na nowo linę. Stworzyć nowy profil z trzech połamanych łącząc je jakoś. Całość dostarczyć na jacht. Dopasować, zamontować, założyć genuę… W pierwszej chwili brzmiało to tak abstrakcyjnie, że chyba sam nie wierzyłem w możliwość sukcesu. Popatrzyłem na siedzącą w mesie załogę i ich zmęczone twarze. Z Markiem i Darkiem robiliśmy trepanację obudowy alternatora w drodze w Rosyjską Arktykę w 2013 roku. Z Markiem Baranem przeżyliśmy urwanie boi koło Hornu rok później. Ewa, Monia, Marek, Darek i Artur zdobyli ze mną rekord świata… jachtem z dziurą w kadłubie, walcząc wcześniej o życie. Tak, mieliśmy tu zgrany i doświadczony zespół. Potrzebowaliśmy tylko odrobiny szczęścia i pomocy lokalnej społeczności.

Od momentu awarii całą drogę spędziłem szukając możliwych kontaktów w Salliq. Napisałem do wszystkich osób poznanych w trakcie poprzedniego etapu. I nagle stał się cud – dostałem informację, że poznany w Whale Cove lider misji katolickiej Mike Panika ma tu wuja, Pata. Informacja o naszych kłopotach już poszła i osada czeka. Wypatrzyli nawet światła naszego jachtu!

Poranek zaczęliśmy od ciekawej akcji rozprostowania i opuszczenia rolera na ponton i dwa kajaki. Stworzony w ten sposób zaprzęg wyglądał pociesznie, ale okazał się bardzo skuteczny i już przed dziesiątą roler dotarł na plażę. Podzieliliśmy się na cztery zespoły. Pierwszy, topowy, wciągnął Artura by zdjął zerwane okucie i wymienił fał (Pamiętacie jak TVNie Romek Paszke łowił fał w maszcie widelcem? My mieliśmy profesjonalny drut 😉). Drugi, plażowy, zajął się demontażem genuy, rozebraniem rolera i wymyśleniem jak to później złożyć w jedną całość. Do tego konieczne było pospawanie nowego okucia oraz dorobienie aluminiowych łączników połamanych profili – to zadanie otrzymał zespół terenowy. Pomyśleliśmy także o najważniejszym – jeśli mieliśmy pracować intensywnie, to ktoś musiał dostarczać ciepłą herbatę, ugotować obiad, czy upiec chleb na kolejne dni. Tak powstał czwarty zespół.

Co było dalej ciężko mi opisać. Spędziłem pół dnia jeżdżąc z Patem i szukając elektrod do pospawania nierdzewki, a następnie spawacza, który przeistoczy nowego Norsemana i stare walcowane okucie w jedną całość. Nie było łatwo, ale powoli, małymi krokami udało się osiągnąć sukces. Tymczasem na plaży wyrósł obóz – ponton regularnie kursował przywożąc narzędzia. Przydał się zapasowy agregat dzięki któremu zasililiśmy nie tylko elektronarzędzia, ale także czajnik elektryczny, by rozgrzać się gorącą herbatą. Lokalna społeczność wykazała olbrzymią empatię – co chwilę ktoś się pojawiał. Niektórzy z dobrym słowem, inni z małym upominkiem, czy na przykład ze świeżo upieczonymi cynamonowymi bułkami. Zespół plażowy pracował non stop. Nawet obiad dostali pontonem na plażę. Gdy wreszcie wróciliśmy z gotowymi okuciami, części rolera były gotowe do próby ponownego montażu. Ostatnie promienie zachodzącego słońca odbiły się w zmontowanym rolerze, który wisiał już na maszcie. To był bardzo intensywny dzień…

Kolejny poranek wzbudzał dużo więcej optymizmu. Musieliśmy już „tylko” zespawać pęknięcie na dolnym okuciu. Niby nieduże, ale lepiej było to zrobić skoro już wiedzieliśmy gdzie i jak. Następnie skręciliśmy sztag i wyregulowaliśmy takielunek. Maszt był bezpieczny! Próbę wciągnięcia żagla musieliśmy odłożyć na wieczór, czekając aż wiatr całkowicie ucichnie. Wolny czas wykorzystaliśmy na zwiedzanie osady i grzecznościową wizytę z podziękowaniami u rodziny Pata. Jacht odwiedził także ojciec Daniel, polski misjonarz, który dzień wcześniej wsparł nas swoimi narzędziami.

Wydawało się, że tylko wciągniemy genuę i będzie można ogłosić sukces. Ta z pozoru prosta operacja przeciągnęła się jednak prawie do północy. Naprowadzenie liku żagla w łączenie połamanych profili wymagało ogromnego wysiłku i precyzji od wiszącego przy sztagu Artura. Centymetr po centymetrze genua pięła się w górę, by tuż przed końcem zerwać dwa nity jednego z łączników… Profil rozszedł się blokując żagiel, który nie chciał się ruszyć ani w górę, ani w dół. Pracowaliśmy w świetle halogenów. Skostniałego z zimna Artura zmienił Marek i wreszcie, po kilku godzinach walki, udało się nam zrolować żagiel! Wszyscy byli tak przemarznięci, że plany sprzątnięcia lin, narzędzi czy pontonu musiały poczekać do rana.

Wygląda na to, że wyszliśmy z tej przygody z tarczą. Mamy założony sztag i działający roler. Trzeba będzie go oszczędzać i nie rozwijać do końca genuy lecz to niewielka cena za możliwość kontynuowania naszej przygody.

URODZINY

Wiało przyjemne 6B. Sztorm, który przeszedł, już się wywiał. Nawet w kambuzie nie trzeba było szczególnych akrobacji by coś ugotować… Jacht wspinał się na kolejne fale, niskie słońce oświetlało postawione żagle, nieśliśmy genuę i grota – obydwa na drugich refach. Nagle, w sumie nie wydarzyło się nic wielkiego, po prostu usłyszałem trzask. Pierwsza myśl? Uderzyliśmy w jakiś kawałek lodu. Wybiegłem na pokład i na sekundę zamarłem… Straciliśmy sztag genuy! 😔 Żagiel wisiał wydęty niczym genaker trzymany jedynie przez fał. Dalej sprawy potoczyły się błyskawicznie – odpadliśmy, włączyliśmy silnik, by był gotowy do użycia i rozpoczęliśmy walkę o zwinięcie i uratowanie naszego największego żagla. Nie było łatwo! Profil rolera przełamał się i nie wykazywał chęci współpracy. Wiatr targał żaglem. Szoty strzelały niczym bat. Powoli, małymi krokami, udało się nam w końcu zwinąć genuę. Uff, na szczęście maszt wytrzymał. Teraz pozostało tylko zabezpieczyć go od przodu wszystkimi możliwymi fałami. Rzut okiem na mapę – do najbliższego miejsca schronienia mamy ponad 120 mil. Po rozfalowanym morzu. W głowie kłębiły się pytania – czy maszt wytrzyma bez topowego sztagu? Co jeszcze może się wydarzyć? Dopiero w tym momencie usłyszałem jak wali mi serce. Wcześniej wszystko toczyło się jakby to był zwykły manewr – bez krzyków i ani odrobiny paniki. Każdy członek załogi odnalazł się na swoim miejscu, zadziałaliśmy jak dobrze naoliwiony mechanizm. Mieliśmy pracę do wykonania i każdy czuł, że w tym momencie od tego zależy nasze życie. Spojrzałem na zegarek – za pięć godzin zaczną się moje urodziny… Pięknie… Nad ranem pękł także fał na którym wisiał pokiereszowany roler.

Piszę te słowa. To znaczy, że przeżyliśmy. Dotarliśmy bezpiecznie do Salliq. Nie ma tu portu, więc stoimy na kotwicy przed osadą – pośrodku Arktyki, z zerwanym sztagiem i połamanym rolerem. Pamiętacie jak mówiłem, że „żeglarstwo ekspedycyjne to możliwość naprawiania jachtów w najpiękniejszych miejscach świata”? Zaczynamy nowy rozdział tej przygody. Nie poddamy się łatwo! Trzymajcie kciuki!!!

CO NAPRAWDĘ JEDZĄ INUICI

Załoga Lodowych Krain odwiedziła już kilka osad Inuickich, dzięki czemu powoli zaczął się nam rysować obraz życia ich mieszkańców. Surowy klimat, zalegający przez wiele miesięcy śnieg i temperatury dochodzące zimą do -50°C wykluczają jakąkolwiek uprawę nawet w przydomowych ogródkach. Wszystko trzeba kupić przywiezione z cieplejszych miejsc lub… upolować.

W każdej osadzie znajdują się dwa takie same sklepy. Ich zaopatrzenie na pierwszy rzut oka nie wygląda źle. To jednak tylko pozory, bo odwiedziliśmy je tuż po pierwszych, sierpniowych dostawach „supplierami”. Inuici żyją bardzo rodzinnie, ale mają także wbudowane poczucie odpowiedzialności za swoją społeczność. Dlatego jeśli do sklepu dostarczonych zostanie na przykład 20 paczek chipsów, to nikt nie kupi więcej niż jednej. Albo gdy kobieta idzie po mleko do kawy i widzi, że na półce zostało mało, to też nie weźmie więcej niż jednego – tak by zostało też dla innych. Ale nawet jeśli produkty w sklepach są – kogo na nie stać, biorąc pod uwagę astronomicznie ceny? Jak przeżyć w świecie, gdzie paczka ręczników papierowych kosztuje niemal 40 dolarów?

Najwięcej o życiu w tutejszych osadach dowiedzieliśmy się w Whale Cove, gdzie społeczność przywitała nas wyjątkowo serdecznie, a mieszkańcy zaprosili do swoich domów, pokazali jak żyją i ugościli typowymi Inuickimi potrawami. Usłyszeliśmy od nich, że przyjezdni pracujący na kontraktach zarabiają wystarczająco dużo, by kupować w sklepie, ale rdzenni mieszkańcy opierają swoją dietę w większości na tym, co upolują. Na szczęście na tych terenach żyje wiele karibu, biełuch, morsów, fok oraz oczywiście można łowić ryby.

Na biełuchy poluje się sezonowo. Myśliwi, gdy wypatrzą stado, wypływają motorówkami na polowanie. Złowione białe wieloryby są ćwiartowane i rozdzielane pomiędzy osady. Mięso oraz tłuszcz ze skórą przechowuje się we wspólnych, dużych chłodniach, skąd mieszkańcy odbierają je w miarę potrzeby. Najsmaczniejsze – według tutejszego rozumienia – kąski przeznaczone są na specjalne okazje. Za największy przysmak uchodzi „makdak” – drobno krojona surowa skóra biełuchy wraz z tłuszczem. Często serwowana jest bezpośrednio na położonym na podłodze kartonie, a każdy odkraja nożem swój kawałek i długo żuje. Szczególnie długo, jeśli robimy to my – przyjezdni – za żadne skarby nie chcący urazić naszych gospodarzy… Niektórym z nas smakował trochę jak słonina, innym bardziej przypominał sashimi z ryby maślanej. Na pewno ukłonem dla naszych nienawykłych do takich specjałów kubków smakowych było podanie makdaka z sosem sojowym.

Co ciekawe, w innej osadzie usłyszeliśmy, że prawo do polowań jest dziedziczone. Rdzenni mieszkańcy mają prawo polować na biełuchy, niedźwiedzie polarne czy morsy. Biały, jeśli poślubił Inuitkę, nabywa prawa do polowań na foki, ale już do niedźwiedzi czy biełuch strzelać mu nie wolno. Wszyscy za to do woli mogą łowić ryby. Nad ochroną największych gatunków wielorybów czuwa lokalna administracja, która wydaje Inuitom określoną ilość pozwoleń rocznie.

Nie wszystkie rodziny są jednak wystarczająco zamożne, by posiłki odbywały się regularnie. Bywa, że jednego dnia jedzą dorośli, a następnego karmi się dzieci. To skutek biedy, ale i nie zawsze racjonalnego gospodarowania pieniędzmi. Łatwo zauważyć, że zarobione pieniądze szybko się rozchodzą, nałogi nie są rzadkie i nawet tym, którzy pracują na etacie często nie starcza do następnej wypłaty.

JAK NIE UMRZEĆ Z GŁODU, CZYLI ZAOPATRZENIE OSAD W KANADYJSKIEJ ARKTYCE

Nunavut to 25 osad rozsianych na olbrzymim obszarze. Największa z nich liczy kilka tysięcy osób, najmniejsze zaledwie kilkadziesiąt. Łączy je totalne odizolowanie od świata. Nie istnieje ani jedna droga, która łączyłaby choćby dwie z nich. Cały transport odbywa się drogą powietrzną, a zaopatrzenie przypływa statkami w czasie krótkiego lata. Mieliśmy szczęście – zobaczyliśmy jak do jednej z osad przypływa pierwszy w tym roku “supplier”. Było to początkiem sierpnia, ledwo dwa tygodnie po tym jak lody puściły. Statek o długości niemal 140 metrów zatrzymał się na kotwicy kilka mil od osady. Na bliższe podejście nie pozwalała skalista linia brzegowa oraz płycizny. Własnym dźwigiem statek zwodował dwa małe holowniki oraz dwa zestawy barek. Barki pchane czerwonymi holownikami zaczęły rytmicznie kursować między statkiem a plażą. Po dobiciu do brzegu zbudowano szybko rampę wyładowczą i kontenery z zaopatrzeniem zaczęły wypełniać plażę. Cała operacja była precyzyjnie wyliczona by trafić w odpowiednią fazę przypływu. Skok pływu wynosił tego dnia ponad dziewięć metrów, a plaża była dostępna wyłącznie podczas wysokiej wody.

Pierwszy na plażę wyjechał kontener z napisem OFFICE. Zaraz po nim przewoźny agregat prądotwórczy. Wytłumaczono nam, że rozładunek potrafi zająć nawet kilka dni, a że pogoda bywa kapryśna, muszą mieć miejsce schronienia, odpoczynku oraz punkt wydawania przesyłek. Gdy woda zaczęła opadać barki wycofały się do burty statku, a mniejsze sztaplarki zaczęły rozładunek kontenerów. Wtedy w okolicach biura zaczęły pojawiać się samochody mieszkańców czekających na zamówione towary. Mimo, że był środek nocy, odbiór towarów szedł pełną parą. Tutaj to pora wysokiej wody wyznacza godziny pracy. Manager lokalnego sklepu opowiedział nam potem, że musiał wypłacić pracownikom dodatek za pracę w nocy – karton puszek coca-coli dla każdego. Większość odbierających zamówienia była bardzo zadowolona – czekali na rzeczy często po kilka miesięcy. Jednak byli też rozczarowani klienci, których zamówienia nie przypłynęły. Trudno się dziwić ich rozgoryczeniu – taki statek pojawia się w ich osadzie tylko trzy razy w roku: w sierpniu, we wrześniu, a ostatni tuż przed nowym lodem – w październiku. Wodą przypływa tu wszystko począwszy od produktów spożywczych, aż po materiały do budowy domu, czy zamówiony dawno temu nowy skuter śnieżny lub samochód. Następnego dnia wybór asortymentu w lokalnym sklepie zaczął stopniowo rosnąć – pojawiły się nawet nieduże ilości warzyw i owoców.

Podczas odwiedzin w kolejnej osadzie spotkaliśmy inny statek zaopatrzeniowy. Jego kapitan, Cédric Goyette, był zdumiony widząc w tych stronach jacht żaglowy. Zaprosił nas na kawę i zwiedzanie statku (część załogi miała nawet okazję zobaczyć jak wygląda załadunek powracających barkami pustych kontenerów). Nasz ponton cumujący do burty 140metrowego statku wyglądał na jego tle jak kropeczka. Nie zabrakło też rozmów o nawigacji. Kapitan przyznał, że nawet oni nie mają dostępu do dokładnych map elektronicznych – królują tradycyjne, papierowe mapy wzbogacone o adnotacje z poprzednich dostaw. Tutejsze wody są tak niegościnne, że statki pływają tylko po swoich stałych, sprawdzonych trasach. Arktykę Kanadyjską obsługują dwie firmy – kompania Cédrica posiada cztery statki, które w ciągu krótkiego lata pokonują liczącą kilka tysięcy mil trasę z Montrealu by dowieźć do osad Nunavut wszystko czego potrzebują mieszkańcy.

ŻYCIE W OSADACH ARKTYKI KANADYJSKIEJ

Wpłynęliśmy na wody Arktyki Kanadyjskiej w idealnym momencie. Dosłownie deptaliśmy po piętach ustępującemu po zimie pakowi lodowemu. Co prawda to już pierwsze dni sierpnia, ale lato w tej części świata przychodzi strasznie późno i jest bardzo krótkie. Obawialiśmy się, że lód może nie wpuścić nas na wody Cieśniny Hudsona. Patrząc na mapy lodowe wybieraliśmy miejsca, gdzie lodu miało być najmniej. A gdy tam docieraliśmy, okazywało się, że lodu w rzeczywistości jest jeszcze mniej niż w prognozach. Kolejny raz sprawdziło się powiedzenie: “widziałeś mapę lodową czyli niczego nie widziałeś”. Mapy tak naprawdę pokazują nam to, co już było jakiś czas temu.
Jednym z celów naszej wyprawy są odwiedziny w ilu tylko się da osadach inuickich na terytorium Nunavut. Obszar tej prowincji to ponad dwa miliony kilometrów kwadratowych – i na tej ogromnej przestrzeni rozsiane jest dwadzieścia pięć osad, w których mieszka łącznie około trzydziestu tysięcy osób. Jak żyje się na dalekiej północy? Postanowiliśmy dowiedzieć się u źródła.
Pierwszą osadą, do której trafiliśmy, było Kimmirut leżące na północnym brzegu Cieśniny Hudsona. Mieliśmy ogromne szczęście, bo spotkaliśmy Jean Pierra Gouleta – lokalnego managera zajmującego się zarządzaniem chyba tuzinem różnych gałęzi “biznesu” w osadzie. J.P. wyraźnie brakowało towarzystwa – przez niemal dwa dni opowiadał nam o każdym aspekcie życia ich niespełna pięćset osobowej społeczności.
To, co rzuca się w oczy przy pierwszej wizycie w Kimmirut, to mnóstwo biegających wszędzie dzieci. W osadzie mieszka ich ponad 140. Nasz rozmówca śmieje się, że to efekt długich, mroźnych i ciemnych zim. W osadzie jest szkoła, ale dzieciaki chodzą do niej niezbyt chętnie. To problem systemowy – trudno zmotywować inuickie dzieci do nauki, bo w rozumieniu ich rodziców i dziadków zdobycie wykształcenia nie wiąże się z poprawą jakości życia. Zresztą poziom w szkołach jest dużo niższy niż w innych częściach Kanady. Jeśli nauczyciel zbytnio podniesie wymagania – dzieci po prostu przestaną przychodzić na zajęcia. – I co im zrobisz? – J.P. rozkłada ręce.
Po ukończeniu 12 klas w lokalnej szkole uczniowie mają możliwość wyjazdu do Arctic Collage, którego główny kampus mieści się w Iqaluit, stolicy Nunavut. Collage oferuje różne ścieżki edukacji: można zrobić licencjat z pielęgniarstwa, pedagogiki czy zarządzania biznesem, lecz tutejsza młodzież przeważnie wybiera programy edukacji zawodowej. Wybrane kursy kończy mniej niż połowa uczestników – reszta rezygnuje z nauki przed uzyskaniem dyplomu.
A przecież na wyjazd do Iqaluit decydują się tylko nieliczni i najbardziej zdeterminowani. Kimmirut to bardzo zamknięta społeczność i młodzi ludzie, aby wyjechać na studia czy do pracy poza osadę, potrzebują zgody “starszyzny” osady. Ale nawet gdy dostaną taką zgodę, opuszczają społeczność praktycznie bez możliwości powrotu. Usłyszeliśmy, że albo jest się częścią społeczności, albo się wyjeżdża – a o takich co wyjechali, osada po prostu zapomina.
Zresztą wyjechać nie jest łatwo. W osadzie funkcjonuje nieduże lotnisko z szutrowym pasem startowym. J.P. zaproponował nam samochodową przejażdżkę po nim. Ale jak to? Nie będziemy przeszkadzać??
– Ależ skąd! Mamy tu tylko trzy loty w tygodniu. Zresztą to moja firma odpowiada za utrzymanie techniczne pasa. Pojedziemy na… inspekcję.
J.P. nie ukrywa, że czuję się w Kimmirut trochę samotny – jego żona i córka mieszkają w Montrealu. Gdy pytamy jak często się widują, odpowiada, że dwa razy w roku. Loty są tu bardzo drogie Nawet z managerskiej pensji nie może sobie pozwolić na częstsze podróże. A innych możliwości wydostania się z osady praktycznie nie ma. Drogi lądowej po prostu nie ma. Nie kursują też żadne promy, a zaopatrzenie przypływa statkiem tylko trzy razy w roku.
Wracając z lotniska mijamy cmentarz. Proste groby z białymi krzyżami położone są na jednym z niewielu fragmentów gleby. Dowiadujemy się, że pochówki organizowane są tylko latem,a i wtedy groby kopie się tylko na 3-4 stopy – głębiej jest skała. A co, jeśli ktoś umrze zimą? J.P. w odpowiedzi pokazuje nam niebieską chłodnię. Kontener ustawiono tuż przy stacji agregatów zasilających osadę.
– Tu mamy kostnicę. Zwłoki czekają na pogrzeb nieraz i po kilka miesięcy.
Przejdź do paska narzędzi