W Grenlandzkich osadach nie ma pomostów ani nawet nabrzeży dla jachtów. Chcąc zacumować należy porozumieć się z lokalnymi rybakami. Zazwyczaj są życzliwi lecz pojawia się bariera językowa. Nikt z nas nie mówi po Grenlandzku a dla nich angielski jest dopiero trzecim językiem.
Nawet kiedy uda się porozumieć to odpowiedź na pytanie, kiedy planują wypłynąć brzmi ” nie wiem” Trudno się dziwić. Trwa dzień polarny i słońce nie zachodzi. Nie muszą więc żyć według zegarka. Pora wejścia na połów jest wtedy gdy mgła się podniesie, albo gdy zacznie się odpływ. Pora wyjścia w morze jest…kiedy jest. Dlatego zawsze na jachcie trzymamy wachty portowe aby być gotowi przecumować Inatiza i umożliwić rybakom manewry.
I ta czujność uratowała nam życie.
Kilka dni temu stojąc w malowniczej osadzie Umaannaq staliśmy związani w tratwę. Ustaliliśmy z rybakami, że wypływają dopiero następnego dnia, po południu. Cumowaliśmy pomiędzy kutrami. Czuliśmy się bardzo bezpiecznie. Jednak na wszelki wypadek całą noc kolejne wachty czuwały.
Nad ranem pojawił się gwałtowny wiatr od lodowca. W ciągu kilku chwil z totalnej ciszy urósł do siły sztormu. Kutry od razu zaczęły wypływać w morze. Podczas manewrów jednego z nich pękła cuma rufowa pierwszej jednostki od brzegu i cała tratwa dosłownie w moment obróciła się o 90 stopni.
Ze snu wyrwał mnie krzyk Roberta. Wybiegłem do sterówki odruchowo uruchamiając silnik. Na pokładzie zobaczyłem, że do skał przed dziobem zostało już tak niewiele, że Robert próbuje odepchnąć nas od nich tyczką lodową. Dałem wsteczny, pomogłem trochę strumieniem. Sąsiedni szyper pomachał mi ze sterówki – robiąc silnikiem dokładnie to samo. Jednostki powoli zaczęły się cofać. Na wiatromierzu było 27 węzłów.
Dopiero wtedy poczułem jak lodowaty jest ten wiatr. Stałem boso i tylko w bieliźnie termicznej. Pojawiła się reszta naszej załogi. Podaliśmy swoją cumę rufową na ląd. Byliśmy bezpieczni. Wreszcie można było się ubrać. Ale i to w biegu bo w porcie już budowała się spora fala. Najwyższy czas wyjść w morze.