Archiwum dla miesiąca: lipiec 2024


(Nie taki) bezpieczny port

W Grenlandzkich osadach nie ma pomostów ani nawet nabrzeży dla jachtów. Chcąc zacumować należy porozumieć się z lokalnymi rybakami. Zazwyczaj są życzliwi lecz pojawia się bariera językowa. Nikt z nas nie mówi po Grenlandzku a dla nich angielski jest dopiero trzecim językiem.

Nawet kiedy uda się porozumieć to odpowiedź na pytanie, kiedy planują wypłynąć brzmi ” nie wiem” Trudno się dziwić. Trwa dzień polarny i słońce nie zachodzi. Nie muszą więc żyć według zegarka. Pora wejścia na połów jest wtedy gdy mgła się podniesie, albo gdy zacznie się odpływ. Pora wyjścia w morze jest…kiedy jest. Dlatego zawsze na jachcie trzymamy wachty portowe aby być gotowi przecumować Inatiza i umożliwić rybakom manewry.
I ta czujność uratowała nam życie.

Kilka dni temu stojąc w malowniczej osadzie Umaannaq staliśmy związani w tratwę. Ustaliliśmy z rybakami, że wypływają dopiero następnego dnia, po południu. Cumowaliśmy pomiędzy kutrami. Czuliśmy się bardzo bezpiecznie. Jednak na wszelki wypadek całą noc kolejne wachty czuwały.
Nad ranem pojawił się gwałtowny wiatr od lodowca. W ciągu kilku chwil z totalnej ciszy urósł do siły sztormu. Kutry od razu zaczęły wypływać w morze. Podczas manewrów jednego z nich pękła cuma rufowa pierwszej jednostki od brzegu i cała tratwa dosłownie w moment obróciła się o 90 stopni.

Ze snu wyrwał mnie krzyk Roberta. Wybiegłem do sterówki odruchowo uruchamiając silnik. Na pokładzie zobaczyłem, że do skał przed dziobem zostało już tak niewiele, że Robert próbuje odepchnąć nas od nich tyczką lodową. Dałem wsteczny, pomogłem trochę strumieniem. Sąsiedni szyper pomachał mi ze sterówki – robiąc silnikiem dokładnie to samo. Jednostki powoli zaczęły się cofać. Na wiatromierzu było 27 węzłów.

Dopiero wtedy poczułem jak lodowaty jest ten wiatr. Stałem boso i tylko w bieliźnie termicznej. Pojawiła się reszta naszej załogi. Podaliśmy swoją cumę rufową na ląd. Byliśmy bezpieczni. Wreszcie można było się ubrać. Ale i to w biegu bo w porcie już budowała się spora fala. Najwyższy czas wyjść w morze.

Lodowe krainy cz. 3

Nie do końca wiadomo, jak to działa, ale jeśli Maciek Sodkiewicz przejmie Inatiz i dopłynie na jakąś wyspę – to musi tam znaleźć kopalnię. Zatem Grenlandia – największa wyspa świata nie będącą kontynentem – nie może być wyjątkiem…
W weekend Maciek trafił do 
Qullissat, porzuconej osady górniczej, w której znajdowała się jedyna na Grenlandii kopalnia węgla kamiennego. Oczywiście spróbowaliśmy zrozumieć, co doprowadziło do porzucenia osady, która w latach 50tych XXw. była trzecim co do wielkości miastem Grenlandii, a w momencie decyzji o likwidacji kopalni była tętniącą życiem społecznością…
Niektórych decyzji – trochę jak w dzisiejszych wielkich korporacjach – nie sposób jednak zrozumieć…
Ewa Banaszek
Żeglując wzdłuż zachodniego wybrzeża, na północ od zatoki Disko, Maciek zakotwiczył naszą pomarańczową dziewczynę na przeciw porzuconej osady, w której do 1972 roku działała jedyna na Grenlandii kopalnia węgla kamiennego. Qullissat, bo tak nazywa się to miejsce, miało całkiem niesamowitą historię – i powstania, i opuszczenia przez ludzi!
Większość osad na Grenlandii powstawała albo wokół tradycyjnych obozowisk Inuitów, w miejscach gdzie było łatwo polować lub łowić ryby, albo w dobrze osłoniętych zatokach fiordów, gdzie statki duńskich kolonizatorów mogły bezpiecznie schronić się przed wymagającą arktyczną pogodą.
Jednak Qullissat powstało w 1924r od razu jako przemyślany projekt rządu w Kopenhadze – kopalnia i obsługująca ją osada miały być sztandarowym dowodem na to, że na Grenladnii da się stworzyć „nowoczesną kolonię”, której gospodarka będzie oparta nie na pozyskiwaniu skór, tranu czy ryb – ale na przemyśle zapewniającym pracę autochtonicznym mieszkańcom.
Początkowo projekt okazał się sukcesem: Stosunkowo łatwo dostępne pokłady węgla można było skutecznie wydobywać prostymi technikami, Inuici chętnie podejmowali pracę, przybywając do osady całymi rodzinami, a duńskie władze zapewniały nowoczesne – jak na tamte czasy i rejon – domy i infrastrukturę. W efekcie w latach 30tych XXw kopalniane miasteczko było najszybciej rosnącą społecznością na całej Grenlandii.
Gdy wybuchła II wojna światowa i Dania została zajęta przez hitlerowskie Niemcy, Qullissat tylko zyskało na znaczeniu: jedyna kopalnia węgla na Grenlandii podwoiła wydobycie i pozwoliła mieszkańcom wyspy uniezależnić się od dostaw z zewnątrz. I to mimo, że praca odbywała się bez pomocy maszyn, a sztolnie nie miały nawet elektrycznego oświetlenia.
Podczas gdy warunki pracy w kopalni były prymitywne, w osadzie żyło się raczej wygodnie i nowocześnie: w 1943 roku powstało kino, dwa lata później otwarto dobrze wyposażony szpital, który miał służyć społeczności całego regionu. W domach zainstalowano połączone z bojlerami kaloryfery.
Jednak gdy opadła euforia po zakończeniu wojny, perspektywy dla kopalni i osady stały się mniej różowe: Górnicy grozili strajkiem, bo wciąż nie zapewniano im nowoczesnych narzędzi, jednocześnie śrubując planowane wydobycie. Otwierane przez prywatne firmy kopalnie kryolitu proponowały lepsze pensje, co wymusiło podwyżki płac – i sprawiło, że wydobycie węgla stało się deficytowe.
A co chyba najgorsze, zyskujący coraz większą autonomię rząd Grenlandii w strategicznym planie rozwoju wyspy na lata 50te i 60te XXw postanowił, że gospodarka wyspy ma opierać się na rybołówstwie. Wydobycie surowców ma być ograniczane, a kopalnia i osada Qullissat mają zostać zlikwidowane.
Nie bacząc na odgórne decyzje osada kwitła: w 1952 roku liczyła blisko tysiąc mieszkańców i była trzecim co do wielkości miastem Grenlandii. Mistrzostwo Grenlandii w piłce nożnej 1960 zdobyła drużyna Nanok Idraetslag – jedna z kilku, w których grali pracownicy kopalni. W infrastrukturę kopalni wciąż nie inwestowano, więc produkcja balansowała na (lub poniżej) granicy opłacalności, ale mimo to 1966r kopalnia wydobywała już 40 000 ton węgla, a społeczność osady liczyła już ponad 1400 mieszkańców, nie tylko Grenlandczyków i Duńczyków – ale i Szwedów, Norwegów i Szkotów…
Wreszcie w 1968 roku rząd autonomicznej już Grenlandii zorientował się, że plan stopniowego wygaszania osady się nie powiódł – i aby zrealizować uchwaloną blisko 20 lat wcześniej strategię trzeba podjąć drastyczne kroki: Górników zaczęto intensywnie nakłaniać, by przekwalifikowali się na rybaków, mimo że połowy dorsza dramatycznie spadały już od kilku lat. Zakazano remontowania mieszkań i naprawiania infrastruktury – co w ciągu 4 lat nakłoniło do wyprowadzki wszystkich obcokrajowców i około 700 Grenlandczyków.
Wreszcie 4 października 1972 roku ostatecznie zamknięto kopalnię, a pozostałych 500 mieszkańców przymusowo relokowano do innych miejscowości. Jeszcze w tym samym roku opuszczona już osada została sprzedana prywatnemu przedsiębiorcy, który miał ją rozebrać i zlikwidować wszelkie ślady po jej istnieniu.
Na nasze szczęście zatarcie śladów po czasach świetności Qullissat również się nie udało: choć część budynków rozebrano, wciąż wiele znajduje się w całkiem niezłym stanie. Pod szkieletami tuneli osłaniających kiedyś przed arktyczną pogodą wciąż można odnaleźć tory, po których transportowano urobek. W dawnym szpitalu stoją resztki aparatu Roentgena, z którego sprowadzenia w 1946r społeczność była bardzo dumna. Wannę w szpitalnej łaźni starczyłoby w zasadzie umyć…
Prywatne domy, które ocalały są w zaskakująco dobrym stanie – i są zamknięte. Służą za letnie mieszkania dla dzieci i wnuków tych, którzy pięćdziesiąt lat temu zostali stąd wysiedleni. Ich kolorowe ściany w postapokaliptycznym krajobrazie tylko pogłębiają poczucie absurdu historii tej osady.
Ewa Banaszek

Żeglarstwo wyprawowe, czyli praca zespołowa

Ile widzi kapitan? wypływając z portu zabiera ze sobą najświeższą prognozę, która daje wiarygodną orientację, co będzie działo się w pogodzie na góra trzy dni naprzód. Potem, z dala od brzegu, zostaje obserwacja barometru i chmur na horyzoncie. Jeśli są nadawane dla danego regionu, można próbować wsłuchiwać się w prognozy nadawane na falach HF, współcześnie można też wznosić modły do wszelkich sił wyższych, by na rozfalowanym oceanie, pod ołowianym niebem, ten czy inny satelitarny serwis meteo pozwolił ściągnąć GRIBa (nie wiedzieć czemu, transmisja zrywa się zazwyczaj na poziomie 90-95% i – najczęściej trzeba zaczynać od nowa…). Na wodach, gdzie grozi spotkanie z górami lodowymi można obserwować też (szczególnie we mgle) temperaturę wody i ekran radaru. I być przygotowanym na wszystko.
Można też mieć zespół brzegowy Doświadczonych przyjaciół, którzy będą monitorować wszystkie zmiany modeli pogodowych, ściągną każdą najświeższą mapę lodową, złożą wszystkie informacje w całość – i w jednym satelitarnym SMSie (no czasem trzech ) zasugerują rozwiązanie zagadki nawigacyjnej, której kapitan wypływając z portu nie by w stanie przewidzieć.
„Przy Grenlandii będzie niż. Ciekawy. Jeśli będziecie na 58 46N 043 20W w pon o 1200 UTC, ale nie szybciej, przepuścisz wiatr przodem”... A jest piątkowe popołudnie, Inatiz żegluje niespiesznie pod pełną genuą w łagodnym baksztagu, a załoga cieszy się pierwszymi od czterech dni przebłyskami słońca. Do wyznaczonego punktu jeszcze 300 mil – więc trzeba przerwać tą sielankę. Ale doświadczenie nasze konsekwentnie uczy, że z brzegu po prostu widać – więcej.
Jak bardzo „więcej” kapitan zazwyczaj dowiaduje się w porcie, gdy zobaczy mapy pogodowe ze swojego przelotu
Podobnie z sytuacją lodową. Ta w okresie topnienia lodu i silnych sztormów zmienia się istotnie nawet z dnia na dzień. Mapa lodowa sprzed 9 dni w momencie dopływania do wybrzeża Grenlandii ma umiarkowaną wartość, ale znów – w naszym projekcie kapitan nigdy nie zostaje sam
„Nowa mapa lodowa: po poniedziałkowym sztormie: wszystko poniżej Paamiut zabite lodem. Uważaj na jęzor lodu N-S do 60 30N 49 30W”
I nawet jeśli wiatr i dryf nieco przesuną pole lodowe, gdy bryły lodu pojawia się się na rozfalowanym morzu, wiadomo z której strony je omijać. Bo rzeczywistość czasem rozmija się z prognozami, a koniec końców decyzje podejmuje zawsze kapitan. Ale jeśli na bieżąco przekaże na brzeg to co widzi, za chwilę otrzyma lepsze wsparcie.
To wszystko tylko z pozoru wydaje się proste: Trzeba stale pracować razem, budując wzajemne zaufanie, tworząc wspólny język szybkiej i zrozumiałej komunikacji. Na wodzie trzeba umieć przyjmować rady, na lądzie podporządkować rozkład dnia potrzebom kapitana, który żegluje gdzieś na końcu świata, często w innej strefie czasowej. Nasz zespół pracuje razem przez cały czas trwania projektu – bez względu na to, gdzie akurat się znajdujemy. Mocno wierzymy, że dzięki udaje się bezpiecznie realizować śmiałe plany
..a że czasami któryś z kapitanów powie ekipie na brzegu, że jest skuteczniejsza niż osławiony Pegasus? To tylko taki skutek uboczny
Ewa Banaszek

Świętowanie po Grenlandzku

Kiedy najlepiej dotrzeć na Grenlandię? Oczywiście w święto narodowe!

Po przeczekiwaniu sztormowej pogody na Wyspach Owczych i pośpiesznej wymianie załogi w Reykjaviku żegluga w kierunku Grenlandii miała być już miła i spokojna – a okazała się całkiem emocjonującym lawirowaniem między głębokimi niżami, mgłą i polami lodowymi szczelnie otulającymi całą południowy koniec tej arktycznej wyspy.

Załoga 3 etapu zostawiła za rufą ponad 1000 mil i dziewięć dni żeglugi nim w końcu Inatiz dotarła do brzegów Grenlandii – w zacisznym porcie Paamiut. Ale za to jakie czekało na nas powitanie! Trafiliśmy do osady w dniu święta narodowego Grenlandii – ustanowionego w najdłuższy dzień roku, by uczcić tak cenne w Arktyce światło i początek lata przyjaznego ludziom lata. Jeszcze nim na dobre podaliśmy cumy, już przyjmujący nas do burty swojego kutra rybacy zaprosili nas do wspólnego świętowania.

Jak się świętuje na Grenlandii? Przede wszystkim: elastycznie. Ponieważ pogoda okazała się mało letnia (mówiąc wprost – lało), pani burmistrz osady zdecydowała o przeniesieniu festynu z udekorowanego grenlandzkimi flagami centralnego placu osady do hali sportowej.

Po drugie: wspólnie. W szybkie przenosiny nagłośnienia, grilli i stołów zaangażowali się po prostu wszyscy. Grille ktoś przewiózł wózkiem widłowym, głośniki przejechały pickupem lokalnej firmy budowanej, a nawet demonstracyjnie zblazowane nastolatki pomagały przenosić ławki

Po trzecie: tradycyjnie. Dla Inuitów, również tych żyjących na Grenlandii świętowanie nieodłącznie związane jest z dzieleniem się jedzeniem z całą społecznością. Dlatego food sharing był chyba najważniejszym punktem programu. Serwowano grillowaną fokę, gotowanego woła piżmowego, oraz wieloryba w dwóch postaciach: z grilla oraz w postaci plastrów odcinanych z mrożonej bryły mięsa – coś a la carpaccio Jedzenia nie mogło zabraknąć, więc gdy przygotowane zapasy się przerzedziły, pewna starsza pani po prostu przyniosła z domu kolejną fokę, podzieliła ją na miejscu i po prostu dorzuciła na grilla.

Po czwarte: z szacunkiem dla duchów natury. Co prawda w Paamiut stoi jeden z najstarszych kościołów na Grenlandii, a misjonarze pojawiali się tu od końca XVIII wieku, wszyscy wiedzą, że złe duchy trzeba odstraszyć nim zacznie się świętować. Było to zadaniem poprzebieranych za czarne, straszliwe stwory dzieci – które swoją rolę traktowały śmiertelnie poważnie.

Po piąte: różnorodnie. wszyscy bawili się równie dobrze przy tradycyjnej muzyce akordeonu wykonywanej przez starszego już wiekiem Kaia Olsena (dowiedzieliśmy się później, że ma status Grenlandzkiego folkowego celebryty), jak i ostrym rocku wykonywanym przez rodzinną kapelę

Wreszcie: grając w piłkę. Na koniec festynu, mimo wciąż padającego deszczu, na boisko wyległa chyba połowa osady, zawodników było znacznie więcej niż 22, a podział na drużyny mocno symboliczny. Ale Emocji i pięknych goli nie brakło!

…uff, działo się… a to tylko początek grenlandzkich emocji

Ewa Banaszek

Przejdź do paska narzędzi