Archiwum dla miesiąca: sierpień 2024


Jak prawie poszliśmy na ryby

Stoimy w Cambridge Bay. Ta osada, leżąca w samym sercu Arktyki, słynie z polowań na woły piżmowe i połowów arctic char – fantastycznej ryby przypominającej coś jakby skrzyżowanie łososia z pstrągiem. Choć mieszkańcy północy, niezależnie czy chodzi o polowanie czy połów, zawsze używają słowa „harvest” – „zbiór”, które w umiarkowanym klimacie kojarzy się raczej z uprawą zbóż, owoców czy warzyw… Oddaje za to ślicznie sezonowość: Teraz jest pora na ryby, bo wracają strumieniami z oceanu na jeziora, więc nawet nie warto pytać o mięso piżmowoła, bo będzie ono stare. Teraz się je ryby.

Nie jesteśmy zbyt trudni do namówienia. Dobra rybka nie jest zła. Postanowiliśmy więc zdobyć świeżego Arctic Chara. Plan niby prosty. Złowić. Tylko gdzie? Wyspa Victorii, gdzie się znajdujemy to kraina kilkuset jezior. Dróg tu prawie nie ma. Jak więc znaleźć  dogodne łowisko?
Odpowiedzi poszukałem u Inuitów?
– Gdzie łowicie ryby?
– W Ekalluk River, Jaysco River lub Surrey River – odpowiedzieli bez wahania.
– A jak się tam dostać?
– Wodnosamolotem

Okazuje się, że łowi się tu głównie komercyjnie. Istnieje niewielka lokalna fabryka, zatrudniająca tylko kilka osób przez cały rok i dodatkowych kilkanaście sezonowo. Kontraktuje też około 50 okolicznych myśliwych zaopatrujących ją w ryby, które są codziennie transportowane wodnosamolotem do Cambridge Bay, gdzie są filetowane, mrożone lub wędzone. Stąd ruszają na kanadyjski i amerykański rynek.
Łączna waga odławianych co roku Arctic Charów to około 100 000 funtów. Czyli każdy myśliwy musi złowić około 350ryb. To całkiem sporo biorąc pod uwagę, że łowi się je tylko dwa razy w roku: w lipcu gdy płyną do oceanu, oraz pod koniec sierpnia, gdy wracają na słodkowodne jeziora. Cały ten  biznesik ożywia bardzo lokalną społeczność, dając zatrudnienie i przynosząc dochód powyżej miliona dolarów kanadyjskich. A kiedy sezon na ryby się kończy to można przestawić „produkcję” na woły piżmowe.
Być w samym centrum zagłębia rybnego i kupować mrożoną rybę??? Nie. To nie w naszym stylu. Po trzech dniach wrastania w krajobraz osady mieliśmy już tylu znajomych by przypuścić szturm na przetwórnię. Wróciliśmy z smakowitą, prawie czterokilogramową rybką, która właśnie przed chwilą przyleciała samolotem prosto z łowiska. Szykuje się kulinarna uczta

Zima idzie

Minął trzeci tydzień odkąd wyruszyliśmy z Ilulissat, i z pozoru niewiele się dzieje: W czwartek nad ranem Inatiz w końcu złapała korzystny wiatr przez ponad dobę jechała na żaglach w dobrym kierunku. Na jachcie zrobiło się cicho. Nie słychać miarowego pomruku silnika. Najpierw był baksztag na geni. Musiała być trochę zarefowana, by było pod nią widać kawałki lodu. Było ich jeszcze całkiem sporo, bo lubią występować stadnie. Albo lodu nie ma wcale, albo trafia się zgrupowanie stłoczonych tafli. Padła teza, że grupują się…bo tak im cieplej. Odziani na modę Pi i Sigma wachtowi dzielnie kluczyli pomiędzy tymi krami. Stale czujni, bo czasem z doliny fali wyłaniał się jakiś samotny lodo-odludek. Niby nieduży, lecz ważący ponad tonę. Takich nie wolno lekceważyć. Długo wygrywaliśmy zabawę z lodem i ani razu nie trzeba było uruchomić silnika. Wreszcie wiatr trochę odkręcił i przyszła chwila by dostawić grota. Tylko kogo wysłać by go najpierw odśnieżyć??? Po jakimś czasie nasz poziom chillu wrósł jeszcze bardziej – zamarzł wiatromierz 😃 Od tej chwili żeglowało się cudownie. Wiało ZERO, a my z tego wyciągaliśmy 4,5 węzła prędkości. Idealny przykład jak zrobić coś z niczego. Nie dało ię jednak nie zauważyć chłodniejszych aspektów zimowej aury. Temperatura pod pokładem zareagowała na odstawienie silnika. Kambuz dłuższą chwilę głowił się, jak tu podnieść morale… Po czym upolował kaczkę i podał ją w pomarańczach. Ot taka prosta marynarska kuchnia. Autora potrawy nie wolno zdradzić… bo jeszcze żona się dowie, że on jednak potrafi gotować.

Przez Cieśninę Bellota

Od piątku czekaliśmy na okno pogodowe by przejść cieśninę Bellota. To wąski, długi na ponad 20 mil przesmyk między Półwyspem Murchisona, najdalej na północ wysuniętym fragmentem kontynentu Ameryki Północnej a wyspę Somerset. Występują tutaj bardzo silne prądy pływowe, przez co cieśnina ma tendencję do gwałtownego korkowania się lodem. To tutaj w 2018 roku dwie olbrzymie kry zgniotły jacht Anahita. Nic dziwnego – wielometrowe kry potrafią pędzić cieśniną z prędkością 8 węzłów. Żartów nie ma. To jedno z najtrudniejszych – jeśli nie najtrudniejszy – odcinków na całej trasie wiodącej przez Przejście Północno-Zachodnie. Początkowo cieśnina wydawała się wolna od lodu, ale hulał nad nią zachodni wiatr o sile sztormu. Skrzyżowany z przeciwnym prądem, mógł być nie tylko nieprzyjemny – ale po prostu niebezpieczny. Trzeba było czekać. Potem do wiatru dołączył lód, który najpierw ekspresowo zamurował zachodnie wyjście z cieśniny, a następnie zaczął przeciskać się na naszą stronę. Drugi dzień oczekiwania, potem trzeci… Zaczął się prawdziwy test cierpliwości. Ciągłe rozważania: Płynąć? nie płynąć? Może lepiej nie ryzykować..?

W końcu Neptun podjął decyzję za nas. W niedzielę wieczorem większość kotwicowiska wypełniły kry przepchnięte przez cieśninę, skutecznie utrudniając postój. Pół nocy nasi „gondolierzy” doskonalili technikę obsługi tyczek – ale z wolna mieli już dość. Tymczasem prognoza zapowiadała w miarę bezwietrzny i pogodny dzień… Czyli pora płynąć! Po porannym zwiadzie dronowym, który wypadł względnie optymistycznie, zwinęliśmy ponton, wypiliśmy ostatnią kawę po tej stronie Bellota i ruszyliśmy. Cieśnina przywitała nas deszczem. Później dołączył do niego wiatr o sile do trzydziestu węzłów – na szczęście od rufy. To, że nie było go w prognozie, nikogo nawet nie zdziwiło.

Bardziej absorbowała nas sytuacja lodowa: W ciągu ledwie trzech godzin od zwiadu powietrznego lód przemieścił się tak bardzo, że nie zgadzało się dosłownie nic. Kluczyliśmy sobie radośnie w lekkim deszczu, ciesząc się, że przynajmniej wiatr wieje nam w plecy. To było akurat bardzo miłe, bo niosące mżawkę porywy były przejmująco-wilgotno-nieprzyjemne. I nagle horyzont wypełniła zwarta biała linia. Tego lodu nie powinno tu być. Miał na nas czekać kilka mil za wyjściem z cieśniny – a nie wychodzić nam naprzeciw! Postanowiliśmy zatem zachować się, jak na gentelmanów przystało: Zwolniliśmy maksymalnie, przepuszczając wiatr i prąd przodem – i pozwoliliśmy, by rozepchnęły trochę kry otwierają    c przed nami przesmyki wolnej wody. I tym sposobem daliśmy się przenieść przez cieśninę Bellota nie męcząc się nawet za bardzo.

Samotne groby z Beechey Island

To właśnie przy Beechey Island w 1845 roku, po okrążeniu Cornwallis Island, sir John Franklin zdecydował się spędzić pierwszą zimę. Wyspa wraz osuchową groblą stanowiła doskonałą osłonę a płytka zatoka umożliwiła statkom bezpieczne wmarznięcie w lód. im że wszystko wszystko przebiegało zgodnie z planem, życie na skutych lodem statkach nie było sielanką. Trzech spośród 129 członków załóg Erebusa i Terroru nie dotrwało do wiosny.  Byli pierwszymi ofiarami tej tragicznej nieudanej ekspedycji w poszukiwaniu Przejścia Północno-Zachodniego. Ich nagrobki do dziś trwają samotnie na pustej, spowitej arktyczną mgłą plaży. W 1981 roku grupa amerykańskich naukowców dokonała ekshumacji oraz badań zwłok marynarzy pochowanych na Beechy Island. Odkryto, że zmarli oni najprawdopodobniej na zapalenie płuc lub gruźlicę. Jednak w ich kościach zauważono także podwyższone stężenie ołowiu. Tylko skąd się wzięło zatrucie ołowiem? Do tego wątku powrócimy w kolejnym wpisie. Przez wiele lat po zaginięciu statków Franklina wierzono, że ta najlepiej przygotowana i wyposażona ekspedycja tamtych czasów, ma jeszcze szanse powrócić. Dlatego w latach 1852-1853, czyli aż siedem lat po zimowaniu w Erebus and Terror Bay wzniesiono na Beechey Island skład ratunkowy zwany Northumberland House. Zbudowała go załoga HMS North Star, jednego z pięciu statków biorących udział w ostatniej wyprawie poszukiwawczej wysłanej śladami Franklina. Northumberland House zbudowano z masztów i drewna odzyskanego z rozbitego statku wielorybniczego. Wzniesiono go na wypadek, gdyby zaginieni członkowie ekspedycji Franklina powrócili na znaną już im wyspę . W budynku pozostawiono pokaźny zapas puszek i beczek z żywnością, a także piecyk oraz zapas opału. Resztki budynku, jak i zapasów do dziś znajdują się na wysuniętym cyplu Beechey Island.

Widziałeś mapę lodową… to nic nie widziałeś!

Inatiz zbliża się powoli do cieśniny Bellota, samego serca North-West Passage. Ostatnia opublikowana mapa lodowa ostrzegała przed niewielkimi polami lodowymi rozłożonymi w poprzek wejścia w cieśninę Prince Regent Inlet. Do pierwszego z nich podpłynęliśmy rano na żaglach: Było trochę ostrzenia i odpadania ale przeszliśmy gładko. Kolejny pas wymusił już przyjście na silnik, trzeci i czwarty były jeszcze bardziej gęste – trzeba było wypatrywać drogi lornetkami, pożeglować wzdłuż bariery ze zbitego falowaniem lodu, by znaleźć wyłom który pozwoli wejść w lodowy labirynt.

Po śniadaniu wypłynęliśmy na otwarte wody. Mapa obiecywała, że dalej lodu już być nie powinno 😃 Wiał ciepły (w porównaniu z ostatnimi kilkoma dniami) wiatr od wyspy Sommerset, wyszło nawet słońce. Postawiliśmy pełen zestaw żagli i delektowaliśmy się wspaniałą żeglugą w ciszy – istna sielanka. I nagle stanęliśmy w miejscu. Z chwili na chwilę wiatr się skończył. Przez rzez kilkanaście minut dryfowaliśmy w ciszy taj niesamowitej, że nawet żagle nie łopotały – po prostu zwisały w bezruchu. Trzeba było znów uruchomić silnik.

A że świecące słonko przywróciło do życia solary, pomyślałem, że to dobry moment na uruchomienie odsalarki. Uzupełnimy zapady wody i wykąpiemy załogę. Nasza pokładowa fabryka wody jest mocno manualna, co ma swoje wielkie zalety, ale wymaga dużo uwagi. Zająłem się ustawianiem temperatury wody i ciśnienia na membranie, co było dość absorbujące – bo temperatura wody za burta wynosiła 2 stopnie Celsjusza. Nagle temperatura wody zaczęła gwałtownie spadać by po chwili pokazać 0 – tak ZERO – stopni Celsjusza. Przecież tu miało nie być już lodu?? Wystawiłem głowę na zewnątrz. Mijaliśmy lekkim slalomem płaskie kry. Było ich coraz więcej i więcej. Zdążyłem jeszcze wyłączyć odsalarke. Wpłynęliśmy w jakieś pole lodowe, którego nie powinno tu być. Może zaraz się skończy, pomyślałem naiwnie… Gdy lód po raz kolejny się zagęścił wypuściliśmy drona. Widok z góry nie pozostawiał złudzeń. Biało aż po horyzont. Jedyną opcją w miarę szybkiego uwolnienia się z labiryntu było przebicie się na zachód pod brzeg wyspy. Wystawiliśmy na dziób dwójkę „gondolierów”. Tak żartobliwie nazywamy operatorów ciężkich tyczek lodowych. Później zabawa była już na troje a momentami nawet czworo „gondolierów” Aż chciało by się zaśpiewać ” Jeszcze lodu parę ton tyczką odepchniemy, jeszcze pola parę mil, potem odetchniemy…”. Zabawa z gęstym  lodem trwała może półtora godziny.W końcu wyszliśmy do otwartą wodę . I w tym momencie przyszła wiadomość o nowej mapie lodowej. Uwaga niespodzianka! W połowie cieśniny pojawiło się nowe pole lodowe.

Spróbuj chociaż raz, northwestowe przejście zdobyć, Znajdź miejsca gdzie zimował Franklin…

12 sierpnia okazał się bardzo symbolicznym i pełnym emocji dniem dla naszej wyprawy:

Przez ostatnią dobę nasza Inatiz wytrwale żeglowała na zachód, najpierw gnana sztormowym wiatrem, potem przedzierając się przez mgły tak gęste, że wariowała elektronika. Zeszliśmy trochę z uczęszczanego szlaku (jeśli w tej okolicy w ogóle można użyć takiego określenia), po to by dotrzeć na Beechy Island. W końcu stanęliśmy w „Erebus i Terror Bay”. To tu zimowały statki ekspedycji Franklina w 1845 roku. I wtedy mgła podniosła się nieco i zobaczyliśmy plażę na Beechy Island – a na niej jedyne znane groby czterech uczestników ekspedycji Franklina. Trudno nie poczuć emocji – wobec namacalnych śladów tragedii, która u brzegów tej wyspy miała swój pierwszy akt. Szukając informacji o warunkach kotwiczenia w zatoce nazwanej na cześć statków prowadzonych przez Franklina i Croziera ze zdziwieniem stwierdziliśmy, że prawdopodobnie Inatiz jest pierwszym jachtem pod Polską banderą, który dotarł w to miejsce. Jednocześnie zanotowaliśmy kilka znaczących momentów: Log wyprawy przekroczył 1000 mil od wypłynięcia z Grenlandii. Dotarliśmy do najwyżej na północ leżącego miejsca naszej wyprawy 74 43N – dalej na północ nie planujemy już płynąć. I tak się składa, że był to ostatni dla nas w tym roku dzień polarny – dziś słońce już schowa się za horyzont. Nie mieliśmy przesadnie wiele czasu ani na świętowanie, ani na zadumę nad losem wyprawy Franklina. Prognoza zapowiada sztorm, więc trzeba było szybko znaleźć zaciszne kotwicowisko, żeby spokojnie, przy kominku i parującej kawie przeczekać załamanie pogody.

Powrót do Nunavut..!

W ekspresowym tempie udało nam się pokonać pierwsze 600 mil trasy: Zdążyliśmy na chwilę wpaść do Upernaviku, gdzie uzupełniliśmy zapasy i paliwo – i od razu pognaliśmy dalej. Pojawiło się ciekawe okienko pogodowe, które umożliwiło żeglugę prosto do Pond Inlet – już w Kanadzie. Plan zadziałał idealnie. Zdążyliśmy w samą porę, za nami przypłynął jeszcze zaprzyjaźniony jacht francuski. A potem okno się zamknęło i jachty, które wypłynęły później, dostały na powitanie 40 węzłów w dziób. Tymczasem Inatiz bezpiecznie stanęła w nowo wybudowanym porcie w Pond Inlet. Port w Pond Inlet jest tak nowy, że jeszcze nie ma go na mapach. Oddano go do użytku niecałe dwa lata temu – i jak na wysoką Arktykę jest naprawdę imponujący: 30 metrów solidnego wysokiego nabrzeża, dwa usypane falochrony i kilka pływających pomostów dla lokalnych łodzi. Olbrzymia inwestycja, która kosztowała  więcej niż budowa olimpijskiej mariny we Francji. Ale w Arktykę wszystkie materiały trzeba było dowieźć, a pracownicy musieli przylecieć z południa. A jednak w porcie nie ma nawet takich udogodnień jak choćby – drabinka. Skok pływu ma tutaj ponad dwa metry, więc na niskiej wodzie wdrapanie się na nabrzeże stanowi niezłe wyzwanie. Najwyraźniej projektant założył, że żeglarz docierający tak daleko z pewnością musi być super sprawny fizycznie… Ale że stanie przy kei oferuje dostęp do wielu dóbr… Motywacji nie brakuje. Na nabrzeżu powitała nas grupa nastolatków. Najstarszy pewnym głosem oznajmił, że pływa już na polowania, wiele razy był na łodzi, także widział już kuter rybacki… ale na jachcie jeszcze nie gościł! Umówiliśmy się, że zaprosimy całą grupę na zwiedzanie – ale dopiero za pół godziny. Żeby osłodzić oczekiwanie, wręczyliśmy tabliczkę polskiej czekolady. Nasi nowi młodzi znajomi po kwadransie wrócili z kawałkiem płetwy narwala by dzieląc się jedzeniem, przypieczętować naszą znajomość. Teraz byliśmy już swoi. Dzięki temu szybko dowiedzieliśmy się, że paliwo możemy zamówić u managera w CO-OPie. To Nunavut-owska sieć sklepów działających na zasadzie kooperatywy. Mieszkańcy osady mogą tam pracować tyle godzin, ile mają ochotę – a część wynagrodzenia odbiera się w produktach. Ale gdy przyszło do konkretów, usłyszeliśmy, że ok, paliwo da się zamówić, ale… przyjedzie – kiedy przyjedzie. Z uśmiechem wytłumaczyliśmy, że znamy prawa rządzące Arktyką. Byliśmy nad zatoką Hudsona. Poznaliśmy też managera sklepu w Kimmirut….

-Znacie JP..?! Wow, niesamowite, to mój serdeczny przyjaciel. Znamy się od… Albo wiecie co… Musimy do niego zadzwonić..!!

Po tym odkryciu czas przyspieszył znacznie 🙂 Już po dwóch godzinach na nabrzeżu stała cysterna, a bezcenne w Arktyce paliwo wartko spływało wężem do zbiornika. Co ciekawe, cena paliwa znów była znacznie niższa niż w Polsce. Tankowaliśmy w tym roku w Norwegii, na Islandii i Grenlandii – i wszędzie było taniej niż w naszym pięknym kraju. Lejemy zatem gdzie tylko się da – rozważaliśmy nawet czy nie napełnić ropą wanny. Skoro jest nabrzeże, to powinno dać się załatwić również wodę. Pewnie, jeśli tylko potrzebujecie… Jeszcze nie skończyliśmy tankować paliwa, gdy na nabrzeżu pojawiła się kolejna cysterna  tym razem z wodą. To bardzo dziwne uczucie kiedy cysterny czekają w kolejce do jachtu… Ale żeby nie było zbyt pięknie, okazało się, że za wodę musimy zapłacić  i to z góry. No i bądź tu człowieku mądry – ile zmieścimy w zbiornikach? No i padła też cena.. 95 centów za litr. Dziewięćdziesiąt pięć..! Przy paliwie za półtora dolara nie wiadomo co lepiej lać – wodę czy diesla. Jednak postanowiliśmy zaszaleć. Wysłaliśmy Olę, by zamówiła 200 litrów. To będzie luksusowa woda, ale przynajmniej nie z odsalarki. Cysterna pojechała po wodę i wróciła. Ostrożnie zatankowaliśmy dokładnie 200 litrów drogocennego płynu. Przygotowaliśmy nawet kanistry na to, co nie zmieściłoby się do zbiornika… I wtedy przybiegła Ola z rachunkiem – i okazało się, że woda kosztowała nas nie 190 a ledwie 19 dolarów kanadyjskich. Przecinek w cenie przeskoczył gdzieś na granicy różnych dialektów. Kiedy Inatiz stała już zatankowana po korki wszystkich zbiorników, w końcu wybraliśmy się na spacer. Czworo z nas żeglowało dwa lata temu po Zatoce Hudsona – i zgodnie stwierdziliśmy, że wróciliśmy w ulubioną część Arktyki. Wszystko tu w Pond Inlet jest takie samo, jak w pozostałych osadach Nunavut. Mały jest ten Świat.

Grenlandzkie urodziny

Zatrzymaliśmy się na chwilę w niedużej osadzie Ukkusissat. Piękny lipcowy dzień i licząca raptem sto osób osada tętniła życiem. Większość zajęć skupiała się wokół łodzi lecz nie brakowało też osób, które po prostu wystawiły twarze do słońca robiąc po prostu NIC. My w sumie też robiliśmy nic – ot, spacerowaliśmy pomiędzy domami… Aż w jednej chwili zostaliśmy gośćmi na urodzinach! Tak po prostu: z jednego z kolorowych domków wyszła gospodyni i zgarnęła naszą gromadkę, tłumacząc, że musimy być gośćmi na jej urodzinach. Jak wyglądają grenlandzkie urodziny? Przygotowujesz dużo, ale naprawdę dużo jedzenia – a następnie zapraszasz dosłownie wszystkich. Goście przychodzą i wchodzą kiedy chcą, niektórzy wracają kilka razy w ciągu dnia. Im więcej osób się przewinie, tym lepsze urodziny. Wszyscy jedzą na stojąco, z papierowych je talerzyków i sami się obsługują: Nikt nikogo nie namawia do dokładki, ale jeść można do woli. Ba, nawet zabrać trochę ze sobą.! A najedzeni goście po prostu wychodzą – nikogo się nie żegna i nie odprowadza do drzwi. Serwowane potrawy można podzielić na dwie grupy: Stół w przedpokoju oraz sąsiednią zamrażarkę zajmowały lokalne specjały. Królował oczywiście Maktaq czyli surowa skóra z wieloryba (najchętniej narwala albo biełuchy) wraz z warstwą tłuszczu. To dla ludzi północy nie tylko rarytas lecz także cenne źródło witamin oraz mikroelementów. Tuż obok dumnie prezentowały się ogon narwala, suszony wieloryb i  suszona ryba. Jedynym daniem pieczonym było mięso woła piżmowego  które i tak podawane było  na zimno. Ale najciekawsze były dwie nietypowe jak na te Grenlandię potrawy: Pierwszą było sushi… tak, z maktaqiem, a drugą sałatka ryżowa z krewetkami – i oczywiście maktaqiem. Gospodyni wyjaśniła, że w zeszłym roku podróżowała po Azji i to jej próba połączenia lokalnej tradycji z kuchniami świata. Trzeba przyznać że zestawienie smaków było dość intrygujące. Zupełnie inne doznania smakowe oferował drugi stół, który wprost uginał się od ciast. I ten cieszył się największym powodzeniem. Wszak wieloryba czy rybę jada się tu codziennie – a ciasto jest tylko od święta.

Ruszając naprzeciw przygodzie

Zaokrętowanie załogi udało się całkiem sprawnie. Skontaktowaliśmy się z kapitanem portu. Zapewniliśmy go, że szanujemy nowe prawo. Nie będziemy próbować zostawać przy nabrzeżu na noc. Nie będziemy tu krążyć w okolicy i wymieniać załóg co kilka dni. Jesteśmy tu tylko po to by zaprowiantować jacht wypływający na Przejście Północno-Zachodnie. W tym momencie uśmiechnął się, popatrzył w grafik zajętości nabrzeża i powiedział, że oczywiście pomoże. Dostałem pozwolenie na postój przez 5 godzin!! Wpłynąłem planowo, udało się nawet zatankować wodę. Później na przemian patrzyłem w niebo i na telefon. Przylecą? Nie przylecą? Zegar tykał a samolotu na niebie wciąż nie było widać. Lot miał być po 13stej więc poranna mgła nie powinna być przeszkodą. W końcu usłyszałem dźwięk silników. Nadlatują… Zameldowali się na jachcie po 14. Nawet nie wnosiliśmy bagaży do środka. Opuściliśmy je tylko na pokład rufowy. Teraz do zadań. Karolina, Maciek i Marek – zakupy spożywcze. Ola i Kacper zakupy papierowo techniczne. Andrzej wymiana butli z gazem… Minęło kolejne półtora godziny. Przy jachcie wyrosły sterty kartonów z świeżym prowiantem. A wraz z nimi – celnicy. Odprawa przebiegła sprawnie. Kontrola dokumentów. Kilka pytań i szeroki uśmiech na wieść, że płyniemy aż na Alaskę. Na koniec uścisk dłoni i życzenia spokojnego morza. Przydadzą się. Spojrzałem na zegarek. Dochodziła 17:00. Wyznaczony czas właśnie upłynął. Trudno, ształowanie zrobimy w morzu. Sprawnie przestawiliśmy się do kei paliwowej. O 18:00 byliśmy już w drodze pomiędzy labiryntem gór lodowych. Zmęczeni, ale w komplecie. Zaprowiantowani i zatankowani wodą oraz paliwem.

Kotwicowisko wśród lodu

Wyprawy planuje się całkiem prosto. Siada się przy kominku, rozkłada mapy i zaczyna wyobrażać sobie miejsca które odwiedzimy. Jeszcze trzeba ułożyć to wszystko w harmonogram. Porty wymian załogi, daty…a bogowie patrzą na to z góry uśmiechając się z politowaniem. Na 31 lipca zaplanowaliśmy rozpoczęcie wyprawy przez North West Passage. Wcześniej miał być mały postój techniczny dla Inatiz – żeby mieć czas przeserwisować mechanizmy, powymieniać olej, posprawdzać wszystko. Zrobić pranie i spokojnie się wyspać. Przez dobę miałem być na jachcie sam. Tymczasem władze portu w Ilulissat postanowiły zamknąć na stałe port dla jachtów. Zamiast osłoniętego miejsca do cumowania jachty są odsyłane na kotwicowisko, po którym ogromne lodowe growlery przetaczają się w lewo i prawo gnane prądami przypływu. Dopóki jest kompletna załoga, jeszcze da się żyć. Ciepło ubrani wachtowi uzbrojeni w czterometrowe tyczki lodowe bronią jachtu odpychając bryły lodu na boki. Czasem lód waży więcej niż 40 ton naszego jachtu. Wtedy odpychają jacht od lodu 😃 Ważne by growler nie powiesił się na łańcuchu kotwicznym bo mógłby go zerwać… Gorzej, gdy na jachcie zostałem sam. Ciężko jest jednocześnie pilnować jachtu, spać i jeszcze coś zrobić. Dobrze, że mamy kominek, zamkniętą sterówkę – i że udało się uruchomić kamerę na maszcie.  Po kilku godzinach wypracowałem sobie względnie efektywny rytm: 10 min pracy, wyjscie z maszynowni, żeby spojrzeć na kamerę, kolejne 10 min pracy, spojrzenie na kamerę, odepchnięcie growlera, dorzucenie opału do kominka, 10 min pracy… i tak w kółko.

W nocy na kotwicowisku zapadła taka cisza, że przez burtę słychać było dźwięki topiącego się lodu. Tylko co jakiś czas coś uderzało burtę któregoś z jachtów. Wtedy zrywały się odgłosy pośpiesznych kroków,  w ruch szły metalowe tyczki. Każdy z sześciu zakotwiczonych tu jachtów walczył w totalnej ciszy. Na szczęście wiatru prawie nie było. Nawet podczas flauty, zabawa z lodem dała mi w kość. Wolę nie myśleć, co byłoby przy sztormowej pogodzie.

Przejdź do paska narzędzi