Category Archives: Aktualności


Widziałeś mapę lodową… to nic nie widziałeś!

Inatiz zbliża się powoli do cieśniny Bellota, samego serca North-West Passage. Ostatnia opublikowana mapa lodowa ostrzegała przed niewielkimi polami lodowymi rozłożonymi w poprzek wejścia w cieśninę Prince Regent Inlet. Do pierwszego z nich podpłynęliśmy rano na żaglach: Było trochę ostrzenia i odpadania ale przeszliśmy gładko. Kolejny pas wymusił już przyjście na silnik, trzeci i czwarty były jeszcze bardziej gęste – trzeba było wypatrywać drogi lornetkami, pożeglować wzdłuż bariery ze zbitego falowaniem lodu, by znaleźć wyłom który pozwoli wejść w lodowy labirynt.

Po śniadaniu wypłynęliśmy na otwarte wody. Mapa obiecywała, że dalej lodu już być nie powinno 😃 Wiał ciepły (w porównaniu z ostatnimi kilkoma dniami) wiatr od wyspy Sommerset, wyszło nawet słońce. Postawiliśmy pełen zestaw żagli i delektowaliśmy się wspaniałą żeglugą w ciszy – istna sielanka. I nagle stanęliśmy w miejscu. Z chwili na chwilę wiatr się skończył. Przez rzez kilkanaście minut dryfowaliśmy w ciszy taj niesamowitej, że nawet żagle nie łopotały – po prostu zwisały w bezruchu. Trzeba było znów uruchomić silnik.

A że świecące słonko przywróciło do życia solary, pomyślałem, że to dobry moment na uruchomienie odsalarki. Uzupełnimy zapady wody i wykąpiemy załogę. Nasza pokładowa fabryka wody jest mocno manualna, co ma swoje wielkie zalety, ale wymaga dużo uwagi. Zająłem się ustawianiem temperatury wody i ciśnienia na membranie, co było dość absorbujące – bo temperatura wody za burta wynosiła 2 stopnie Celsjusza. Nagle temperatura wody zaczęła gwałtownie spadać by po chwili pokazać 0 – tak ZERO – stopni Celsjusza. Przecież tu miało nie być już lodu?? Wystawiłem głowę na zewnątrz. Mijaliśmy lekkim slalomem płaskie kry. Było ich coraz więcej i więcej. Zdążyłem jeszcze wyłączyć odsalarke. Wpłynęliśmy w jakieś pole lodowe, którego nie powinno tu być. Może zaraz się skończy, pomyślałem naiwnie… Gdy lód po raz kolejny się zagęścił wypuściliśmy drona. Widok z góry nie pozostawiał złudzeń. Biało aż po horyzont. Jedyną opcją w miarę szybkiego uwolnienia się z labiryntu było przebicie się na zachód pod brzeg wyspy. Wystawiliśmy na dziób dwójkę „gondolierów”. Tak żartobliwie nazywamy operatorów ciężkich tyczek lodowych. Później zabawa była już na troje a momentami nawet czworo „gondolierów” Aż chciało by się zaśpiewać ” Jeszcze lodu parę ton tyczką odepchniemy, jeszcze pola parę mil, potem odetchniemy…”. Zabawa z gęstym  lodem trwała może półtora godziny.W końcu wyszliśmy do otwartą wodę . I w tym momencie przyszła wiadomość o nowej mapie lodowej. Uwaga niespodzianka! W połowie cieśniny pojawiło się nowe pole lodowe.

Spróbuj chociaż raz, northwestowe przejście zdobyć, Znajdź miejsca gdzie zimował Franklin…

12 sierpnia okazał się bardzo symbolicznym i pełnym emocji dniem dla naszej wyprawy:

Przez ostatnią dobę nasza Inatiz wytrwale żeglowała na zachód, najpierw gnana sztormowym wiatrem, potem przedzierając się przez mgły tak gęste, że wariowała elektronika. Zeszliśmy trochę z uczęszczanego szlaku (jeśli w tej okolicy w ogóle można użyć takiego określenia), po to by dotrzeć na Beechy Island. W końcu stanęliśmy w „Erebus i Terror Bay”. To tu zimowały statki ekspedycji Franklina w 1845 roku. I wtedy mgła podniosła się nieco i zobaczyliśmy plażę na Beechy Island – a na niej jedyne znane groby czterech uczestników ekspedycji Franklina. Trudno nie poczuć emocji – wobec namacalnych śladów tragedii, która u brzegów tej wyspy miała swój pierwszy akt. Szukając informacji o warunkach kotwiczenia w zatoce nazwanej na cześć statków prowadzonych przez Franklina i Croziera ze zdziwieniem stwierdziliśmy, że prawdopodobnie Inatiz jest pierwszym jachtem pod Polską banderą, który dotarł w to miejsce. Jednocześnie zanotowaliśmy kilka znaczących momentów: Log wyprawy przekroczył 1000 mil od wypłynięcia z Grenlandii. Dotarliśmy do najwyżej na północ leżącego miejsca naszej wyprawy 74 43N – dalej na północ nie planujemy już płynąć. I tak się składa, że był to ostatni dla nas w tym roku dzień polarny – dziś słońce już schowa się za horyzont. Nie mieliśmy przesadnie wiele czasu ani na świętowanie, ani na zadumę nad losem wyprawy Franklina. Prognoza zapowiada sztorm, więc trzeba było szybko znaleźć zaciszne kotwicowisko, żeby spokojnie, przy kominku i parującej kawie przeczekać załamanie pogody.

Powrót do Nunavut..!

W ekspresowym tempie udało nam się pokonać pierwsze 600 mil trasy: Zdążyliśmy na chwilę wpaść do Upernaviku, gdzie uzupełniliśmy zapasy i paliwo – i od razu pognaliśmy dalej. Pojawiło się ciekawe okienko pogodowe, które umożliwiło żeglugę prosto do Pond Inlet – już w Kanadzie. Plan zadziałał idealnie. Zdążyliśmy w samą porę, za nami przypłynął jeszcze zaprzyjaźniony jacht francuski. A potem okno się zamknęło i jachty, które wypłynęły później, dostały na powitanie 40 węzłów w dziób. Tymczasem Inatiz bezpiecznie stanęła w nowo wybudowanym porcie w Pond Inlet. Port w Pond Inlet jest tak nowy, że jeszcze nie ma go na mapach. Oddano go do użytku niecałe dwa lata temu – i jak na wysoką Arktykę jest naprawdę imponujący: 30 metrów solidnego wysokiego nabrzeża, dwa usypane falochrony i kilka pływających pomostów dla lokalnych łodzi. Olbrzymia inwestycja, która kosztowała  więcej niż budowa olimpijskiej mariny we Francji. Ale w Arktykę wszystkie materiały trzeba było dowieźć, a pracownicy musieli przylecieć z południa. A jednak w porcie nie ma nawet takich udogodnień jak choćby – drabinka. Skok pływu ma tutaj ponad dwa metry, więc na niskiej wodzie wdrapanie się na nabrzeże stanowi niezłe wyzwanie. Najwyraźniej projektant założył, że żeglarz docierający tak daleko z pewnością musi być super sprawny fizycznie… Ale że stanie przy kei oferuje dostęp do wielu dóbr… Motywacji nie brakuje. Na nabrzeżu powitała nas grupa nastolatków. Najstarszy pewnym głosem oznajmił, że pływa już na polowania, wiele razy był na łodzi, także widział już kuter rybacki… ale na jachcie jeszcze nie gościł! Umówiliśmy się, że zaprosimy całą grupę na zwiedzanie – ale dopiero za pół godziny. Żeby osłodzić oczekiwanie, wręczyliśmy tabliczkę polskiej czekolady. Nasi nowi młodzi znajomi po kwadransie wrócili z kawałkiem płetwy narwala by dzieląc się jedzeniem, przypieczętować naszą znajomość. Teraz byliśmy już swoi. Dzięki temu szybko dowiedzieliśmy się, że paliwo możemy zamówić u managera w CO-OPie. To Nunavut-owska sieć sklepów działających na zasadzie kooperatywy. Mieszkańcy osady mogą tam pracować tyle godzin, ile mają ochotę – a część wynagrodzenia odbiera się w produktach. Ale gdy przyszło do konkretów, usłyszeliśmy, że ok, paliwo da się zamówić, ale… przyjedzie – kiedy przyjedzie. Z uśmiechem wytłumaczyliśmy, że znamy prawa rządzące Arktyką. Byliśmy nad zatoką Hudsona. Poznaliśmy też managera sklepu w Kimmirut….

-Znacie JP..?! Wow, niesamowite, to mój serdeczny przyjaciel. Znamy się od… Albo wiecie co… Musimy do niego zadzwonić..!!

Po tym odkryciu czas przyspieszył znacznie 🙂 Już po dwóch godzinach na nabrzeżu stała cysterna, a bezcenne w Arktyce paliwo wartko spływało wężem do zbiornika. Co ciekawe, cena paliwa znów była znacznie niższa niż w Polsce. Tankowaliśmy w tym roku w Norwegii, na Islandii i Grenlandii – i wszędzie było taniej niż w naszym pięknym kraju. Lejemy zatem gdzie tylko się da – rozważaliśmy nawet czy nie napełnić ropą wanny. Skoro jest nabrzeże, to powinno dać się załatwić również wodę. Pewnie, jeśli tylko potrzebujecie… Jeszcze nie skończyliśmy tankować paliwa, gdy na nabrzeżu pojawiła się kolejna cysterna  tym razem z wodą. To bardzo dziwne uczucie kiedy cysterny czekają w kolejce do jachtu… Ale żeby nie było zbyt pięknie, okazało się, że za wodę musimy zapłacić  i to z góry. No i bądź tu człowieku mądry – ile zmieścimy w zbiornikach? No i padła też cena.. 95 centów za litr. Dziewięćdziesiąt pięć..! Przy paliwie za półtora dolara nie wiadomo co lepiej lać – wodę czy diesla. Jednak postanowiliśmy zaszaleć. Wysłaliśmy Olę, by zamówiła 200 litrów. To będzie luksusowa woda, ale przynajmniej nie z odsalarki. Cysterna pojechała po wodę i wróciła. Ostrożnie zatankowaliśmy dokładnie 200 litrów drogocennego płynu. Przygotowaliśmy nawet kanistry na to, co nie zmieściłoby się do zbiornika… I wtedy przybiegła Ola z rachunkiem – i okazało się, że woda kosztowała nas nie 190 a ledwie 19 dolarów kanadyjskich. Przecinek w cenie przeskoczył gdzieś na granicy różnych dialektów. Kiedy Inatiz stała już zatankowana po korki wszystkich zbiorników, w końcu wybraliśmy się na spacer. Czworo z nas żeglowało dwa lata temu po Zatoce Hudsona – i zgodnie stwierdziliśmy, że wróciliśmy w ulubioną część Arktyki. Wszystko tu w Pond Inlet jest takie samo, jak w pozostałych osadach Nunavut. Mały jest ten Świat.

Grenlandzkie urodziny

Zatrzymaliśmy się na chwilę w niedużej osadzie Ukkusissat. Piękny lipcowy dzień i licząca raptem sto osób osada tętniła życiem. Większość zajęć skupiała się wokół łodzi lecz nie brakowało też osób, które po prostu wystawiły twarze do słońca robiąc po prostu NIC. My w sumie też robiliśmy nic – ot, spacerowaliśmy pomiędzy domami… Aż w jednej chwili zostaliśmy gośćmi na urodzinach! Tak po prostu: z jednego z kolorowych domków wyszła gospodyni i zgarnęła naszą gromadkę, tłumacząc, że musimy być gośćmi na jej urodzinach. Jak wyglądają grenlandzkie urodziny? Przygotowujesz dużo, ale naprawdę dużo jedzenia – a następnie zapraszasz dosłownie wszystkich. Goście przychodzą i wchodzą kiedy chcą, niektórzy wracają kilka razy w ciągu dnia. Im więcej osób się przewinie, tym lepsze urodziny. Wszyscy jedzą na stojąco, z papierowych je talerzyków i sami się obsługują: Nikt nikogo nie namawia do dokładki, ale jeść można do woli. Ba, nawet zabrać trochę ze sobą.! A najedzeni goście po prostu wychodzą – nikogo się nie żegna i nie odprowadza do drzwi. Serwowane potrawy można podzielić na dwie grupy: Stół w przedpokoju oraz sąsiednią zamrażarkę zajmowały lokalne specjały. Królował oczywiście Maktaq czyli surowa skóra z wieloryba (najchętniej narwala albo biełuchy) wraz z warstwą tłuszczu. To dla ludzi północy nie tylko rarytas lecz także cenne źródło witamin oraz mikroelementów. Tuż obok dumnie prezentowały się ogon narwala, suszony wieloryb i  suszona ryba. Jedynym daniem pieczonym było mięso woła piżmowego  które i tak podawane było  na zimno. Ale najciekawsze były dwie nietypowe jak na te Grenlandię potrawy: Pierwszą było sushi… tak, z maktaqiem, a drugą sałatka ryżowa z krewetkami – i oczywiście maktaqiem. Gospodyni wyjaśniła, że w zeszłym roku podróżowała po Azji i to jej próba połączenia lokalnej tradycji z kuchniami świata. Trzeba przyznać że zestawienie smaków było dość intrygujące. Zupełnie inne doznania smakowe oferował drugi stół, który wprost uginał się od ciast. I ten cieszył się największym powodzeniem. Wszak wieloryba czy rybę jada się tu codziennie – a ciasto jest tylko od święta.

Ruszając naprzeciw przygodzie

Zaokrętowanie załogi udało się całkiem sprawnie. Skontaktowaliśmy się z kapitanem portu. Zapewniliśmy go, że szanujemy nowe prawo. Nie będziemy próbować zostawać przy nabrzeżu na noc. Nie będziemy tu krążyć w okolicy i wymieniać załóg co kilka dni. Jesteśmy tu tylko po to by zaprowiantować jacht wypływający na Przejście Północno-Zachodnie. W tym momencie uśmiechnął się, popatrzył w grafik zajętości nabrzeża i powiedział, że oczywiście pomoże. Dostałem pozwolenie na postój przez 5 godzin!! Wpłynąłem planowo, udało się nawet zatankować wodę. Później na przemian patrzyłem w niebo i na telefon. Przylecą? Nie przylecą? Zegar tykał a samolotu na niebie wciąż nie było widać. Lot miał być po 13stej więc poranna mgła nie powinna być przeszkodą. W końcu usłyszałem dźwięk silników. Nadlatują… Zameldowali się na jachcie po 14. Nawet nie wnosiliśmy bagaży do środka. Opuściliśmy je tylko na pokład rufowy. Teraz do zadań. Karolina, Maciek i Marek – zakupy spożywcze. Ola i Kacper zakupy papierowo techniczne. Andrzej wymiana butli z gazem… Minęło kolejne półtora godziny. Przy jachcie wyrosły sterty kartonów z świeżym prowiantem. A wraz z nimi – celnicy. Odprawa przebiegła sprawnie. Kontrola dokumentów. Kilka pytań i szeroki uśmiech na wieść, że płyniemy aż na Alaskę. Na koniec uścisk dłoni i życzenia spokojnego morza. Przydadzą się. Spojrzałem na zegarek. Dochodziła 17:00. Wyznaczony czas właśnie upłynął. Trudno, ształowanie zrobimy w morzu. Sprawnie przestawiliśmy się do kei paliwowej. O 18:00 byliśmy już w drodze pomiędzy labiryntem gór lodowych. Zmęczeni, ale w komplecie. Zaprowiantowani i zatankowani wodą oraz paliwem.

Kotwicowisko wśród lodu

Wyprawy planuje się całkiem prosto. Siada się przy kominku, rozkłada mapy i zaczyna wyobrażać sobie miejsca które odwiedzimy. Jeszcze trzeba ułożyć to wszystko w harmonogram. Porty wymian załogi, daty…a bogowie patrzą na to z góry uśmiechając się z politowaniem. Na 31 lipca zaplanowaliśmy rozpoczęcie wyprawy przez North West Passage. Wcześniej miał być mały postój techniczny dla Inatiz – żeby mieć czas przeserwisować mechanizmy, powymieniać olej, posprawdzać wszystko. Zrobić pranie i spokojnie się wyspać. Przez dobę miałem być na jachcie sam. Tymczasem władze portu w Ilulissat postanowiły zamknąć na stałe port dla jachtów. Zamiast osłoniętego miejsca do cumowania jachty są odsyłane na kotwicowisko, po którym ogromne lodowe growlery przetaczają się w lewo i prawo gnane prądami przypływu. Dopóki jest kompletna załoga, jeszcze da się żyć. Ciepło ubrani wachtowi uzbrojeni w czterometrowe tyczki lodowe bronią jachtu odpychając bryły lodu na boki. Czasem lód waży więcej niż 40 ton naszego jachtu. Wtedy odpychają jacht od lodu 😃 Ważne by growler nie powiesił się na łańcuchu kotwicznym bo mógłby go zerwać… Gorzej, gdy na jachcie zostałem sam. Ciężko jest jednocześnie pilnować jachtu, spać i jeszcze coś zrobić. Dobrze, że mamy kominek, zamkniętą sterówkę – i że udało się uruchomić kamerę na maszcie.  Po kilku godzinach wypracowałem sobie względnie efektywny rytm: 10 min pracy, wyjscie z maszynowni, żeby spojrzeć na kamerę, kolejne 10 min pracy, spojrzenie na kamerę, odepchnięcie growlera, dorzucenie opału do kominka, 10 min pracy… i tak w kółko.

W nocy na kotwicowisku zapadła taka cisza, że przez burtę słychać było dźwięki topiącego się lodu. Tylko co jakiś czas coś uderzało burtę któregoś z jachtów. Wtedy zrywały się odgłosy pośpiesznych kroków,  w ruch szły metalowe tyczki. Każdy z sześciu zakotwiczonych tu jachtów walczył w totalnej ciszy. Na szczęście wiatru prawie nie było. Nawet podczas flauty, zabawa z lodem dała mi w kość. Wolę nie myśleć, co byłoby przy sztormowej pogodzie.

(Nie taki) bezpieczny port

W Grenlandzkich osadach nie ma pomostów ani nawet nabrzeży dla jachtów. Chcąc zacumować należy porozumieć się z lokalnymi rybakami. Zazwyczaj są życzliwi lecz pojawia się bariera językowa. Nikt z nas nie mówi po Grenlandzku a dla nich angielski jest dopiero trzecim językiem.

Nawet kiedy uda się porozumieć to odpowiedź na pytanie, kiedy planują wypłynąć brzmi ” nie wiem” Trudno się dziwić. Trwa dzień polarny i słońce nie zachodzi. Nie muszą więc żyć według zegarka. Pora wejścia na połów jest wtedy gdy mgła się podniesie, albo gdy zacznie się odpływ. Pora wyjścia w morze jest…kiedy jest. Dlatego zawsze na jachcie trzymamy wachty portowe aby być gotowi przecumować Inatiza i umożliwić rybakom manewry.
I ta czujność uratowała nam życie.

Kilka dni temu stojąc w malowniczej osadzie Umaannaq staliśmy związani w tratwę. Ustaliliśmy z rybakami, że wypływają dopiero następnego dnia, po południu. Cumowaliśmy pomiędzy kutrami. Czuliśmy się bardzo bezpiecznie. Jednak na wszelki wypadek całą noc kolejne wachty czuwały.
Nad ranem pojawił się gwałtowny wiatr od lodowca. W ciągu kilku chwil z totalnej ciszy urósł do siły sztormu. Kutry od razu zaczęły wypływać w morze. Podczas manewrów jednego z nich pękła cuma rufowa pierwszej jednostki od brzegu i cała tratwa dosłownie w moment obróciła się o 90 stopni.

Ze snu wyrwał mnie krzyk Roberta. Wybiegłem do sterówki odruchowo uruchamiając silnik. Na pokładzie zobaczyłem, że do skał przed dziobem zostało już tak niewiele, że Robert próbuje odepchnąć nas od nich tyczką lodową. Dałem wsteczny, pomogłem trochę strumieniem. Sąsiedni szyper pomachał mi ze sterówki – robiąc silnikiem dokładnie to samo. Jednostki powoli zaczęły się cofać. Na wiatromierzu było 27 węzłów.

Dopiero wtedy poczułem jak lodowaty jest ten wiatr. Stałem boso i tylko w bieliźnie termicznej. Pojawiła się reszta naszej załogi. Podaliśmy swoją cumę rufową na ląd. Byliśmy bezpieczni. Wreszcie można było się ubrać. Ale i to w biegu bo w porcie już budowała się spora fala. Najwyższy czas wyjść w morze.

Lodowe krainy cz. 3

Nie do końca wiadomo, jak to działa, ale jeśli Maciek Sodkiewicz przejmie Inatiz i dopłynie na jakąś wyspę – to musi tam znaleźć kopalnię. Zatem Grenlandia – największa wyspa świata nie będącą kontynentem – nie może być wyjątkiem…
W weekend Maciek trafił do 
Qullissat, porzuconej osady górniczej, w której znajdowała się jedyna na Grenlandii kopalnia węgla kamiennego. Oczywiście spróbowaliśmy zrozumieć, co doprowadziło do porzucenia osady, która w latach 50tych XXw. była trzecim co do wielkości miastem Grenlandii, a w momencie decyzji o likwidacji kopalni była tętniącą życiem społecznością…
Niektórych decyzji – trochę jak w dzisiejszych wielkich korporacjach – nie sposób jednak zrozumieć…
Ewa Banaszek
Żeglując wzdłuż zachodniego wybrzeża, na północ od zatoki Disko, Maciek zakotwiczył naszą pomarańczową dziewczynę na przeciw porzuconej osady, w której do 1972 roku działała jedyna na Grenlandii kopalnia węgla kamiennego. Qullissat, bo tak nazywa się to miejsce, miało całkiem niesamowitą historię – i powstania, i opuszczenia przez ludzi!
Większość osad na Grenlandii powstawała albo wokół tradycyjnych obozowisk Inuitów, w miejscach gdzie było łatwo polować lub łowić ryby, albo w dobrze osłoniętych zatokach fiordów, gdzie statki duńskich kolonizatorów mogły bezpiecznie schronić się przed wymagającą arktyczną pogodą.
Jednak Qullissat powstało w 1924r od razu jako przemyślany projekt rządu w Kopenhadze – kopalnia i obsługująca ją osada miały być sztandarowym dowodem na to, że na Grenladnii da się stworzyć „nowoczesną kolonię”, której gospodarka będzie oparta nie na pozyskiwaniu skór, tranu czy ryb – ale na przemyśle zapewniającym pracę autochtonicznym mieszkańcom.
Początkowo projekt okazał się sukcesem: Stosunkowo łatwo dostępne pokłady węgla można było skutecznie wydobywać prostymi technikami, Inuici chętnie podejmowali pracę, przybywając do osady całymi rodzinami, a duńskie władze zapewniały nowoczesne – jak na tamte czasy i rejon – domy i infrastrukturę. W efekcie w latach 30tych XXw kopalniane miasteczko było najszybciej rosnącą społecznością na całej Grenlandii.
Gdy wybuchła II wojna światowa i Dania została zajęta przez hitlerowskie Niemcy, Qullissat tylko zyskało na znaczeniu: jedyna kopalnia węgla na Grenlandii podwoiła wydobycie i pozwoliła mieszkańcom wyspy uniezależnić się od dostaw z zewnątrz. I to mimo, że praca odbywała się bez pomocy maszyn, a sztolnie nie miały nawet elektrycznego oświetlenia.
Podczas gdy warunki pracy w kopalni były prymitywne, w osadzie żyło się raczej wygodnie i nowocześnie: w 1943 roku powstało kino, dwa lata później otwarto dobrze wyposażony szpital, który miał służyć społeczności całego regionu. W domach zainstalowano połączone z bojlerami kaloryfery.
Jednak gdy opadła euforia po zakończeniu wojny, perspektywy dla kopalni i osady stały się mniej różowe: Górnicy grozili strajkiem, bo wciąż nie zapewniano im nowoczesnych narzędzi, jednocześnie śrubując planowane wydobycie. Otwierane przez prywatne firmy kopalnie kryolitu proponowały lepsze pensje, co wymusiło podwyżki płac – i sprawiło, że wydobycie węgla stało się deficytowe.
A co chyba najgorsze, zyskujący coraz większą autonomię rząd Grenlandii w strategicznym planie rozwoju wyspy na lata 50te i 60te XXw postanowił, że gospodarka wyspy ma opierać się na rybołówstwie. Wydobycie surowców ma być ograniczane, a kopalnia i osada Qullissat mają zostać zlikwidowane.
Nie bacząc na odgórne decyzje osada kwitła: w 1952 roku liczyła blisko tysiąc mieszkańców i była trzecim co do wielkości miastem Grenlandii. Mistrzostwo Grenlandii w piłce nożnej 1960 zdobyła drużyna Nanok Idraetslag – jedna z kilku, w których grali pracownicy kopalni. W infrastrukturę kopalni wciąż nie inwestowano, więc produkcja balansowała na (lub poniżej) granicy opłacalności, ale mimo to 1966r kopalnia wydobywała już 40 000 ton węgla, a społeczność osady liczyła już ponad 1400 mieszkańców, nie tylko Grenlandczyków i Duńczyków – ale i Szwedów, Norwegów i Szkotów…
Wreszcie w 1968 roku rząd autonomicznej już Grenlandii zorientował się, że plan stopniowego wygaszania osady się nie powiódł – i aby zrealizować uchwaloną blisko 20 lat wcześniej strategię trzeba podjąć drastyczne kroki: Górników zaczęto intensywnie nakłaniać, by przekwalifikowali się na rybaków, mimo że połowy dorsza dramatycznie spadały już od kilku lat. Zakazano remontowania mieszkań i naprawiania infrastruktury – co w ciągu 4 lat nakłoniło do wyprowadzki wszystkich obcokrajowców i około 700 Grenlandczyków.
Wreszcie 4 października 1972 roku ostatecznie zamknięto kopalnię, a pozostałych 500 mieszkańców przymusowo relokowano do innych miejscowości. Jeszcze w tym samym roku opuszczona już osada została sprzedana prywatnemu przedsiębiorcy, który miał ją rozebrać i zlikwidować wszelkie ślady po jej istnieniu.
Na nasze szczęście zatarcie śladów po czasach świetności Qullissat również się nie udało: choć część budynków rozebrano, wciąż wiele znajduje się w całkiem niezłym stanie. Pod szkieletami tuneli osłaniających kiedyś przed arktyczną pogodą wciąż można odnaleźć tory, po których transportowano urobek. W dawnym szpitalu stoją resztki aparatu Roentgena, z którego sprowadzenia w 1946r społeczność była bardzo dumna. Wannę w szpitalnej łaźni starczyłoby w zasadzie umyć…
Prywatne domy, które ocalały są w zaskakująco dobrym stanie – i są zamknięte. Służą za letnie mieszkania dla dzieci i wnuków tych, którzy pięćdziesiąt lat temu zostali stąd wysiedleni. Ich kolorowe ściany w postapokaliptycznym krajobrazie tylko pogłębiają poczucie absurdu historii tej osady.
Ewa Banaszek

Żeglarstwo wyprawowe, czyli praca zespołowa

Ile widzi kapitan? wypływając z portu zabiera ze sobą najświeższą prognozę, która daje wiarygodną orientację, co będzie działo się w pogodzie na góra trzy dni naprzód. Potem, z dala od brzegu, zostaje obserwacja barometru i chmur na horyzoncie. Jeśli są nadawane dla danego regionu, można próbować wsłuchiwać się w prognozy nadawane na falach HF, współcześnie można też wznosić modły do wszelkich sił wyższych, by na rozfalowanym oceanie, pod ołowianym niebem, ten czy inny satelitarny serwis meteo pozwolił ściągnąć GRIBa (nie wiedzieć czemu, transmisja zrywa się zazwyczaj na poziomie 90-95% i – najczęściej trzeba zaczynać od nowa…). Na wodach, gdzie grozi spotkanie z górami lodowymi można obserwować też (szczególnie we mgle) temperaturę wody i ekran radaru. I być przygotowanym na wszystko.
Można też mieć zespół brzegowy Doświadczonych przyjaciół, którzy będą monitorować wszystkie zmiany modeli pogodowych, ściągną każdą najświeższą mapę lodową, złożą wszystkie informacje w całość – i w jednym satelitarnym SMSie (no czasem trzech ) zasugerują rozwiązanie zagadki nawigacyjnej, której kapitan wypływając z portu nie by w stanie przewidzieć.
„Przy Grenlandii będzie niż. Ciekawy. Jeśli będziecie na 58 46N 043 20W w pon o 1200 UTC, ale nie szybciej, przepuścisz wiatr przodem”... A jest piątkowe popołudnie, Inatiz żegluje niespiesznie pod pełną genuą w łagodnym baksztagu, a załoga cieszy się pierwszymi od czterech dni przebłyskami słońca. Do wyznaczonego punktu jeszcze 300 mil – więc trzeba przerwać tą sielankę. Ale doświadczenie nasze konsekwentnie uczy, że z brzegu po prostu widać – więcej.
Jak bardzo „więcej” kapitan zazwyczaj dowiaduje się w porcie, gdy zobaczy mapy pogodowe ze swojego przelotu
Podobnie z sytuacją lodową. Ta w okresie topnienia lodu i silnych sztormów zmienia się istotnie nawet z dnia na dzień. Mapa lodowa sprzed 9 dni w momencie dopływania do wybrzeża Grenlandii ma umiarkowaną wartość, ale znów – w naszym projekcie kapitan nigdy nie zostaje sam
„Nowa mapa lodowa: po poniedziałkowym sztormie: wszystko poniżej Paamiut zabite lodem. Uważaj na jęzor lodu N-S do 60 30N 49 30W”
I nawet jeśli wiatr i dryf nieco przesuną pole lodowe, gdy bryły lodu pojawia się się na rozfalowanym morzu, wiadomo z której strony je omijać. Bo rzeczywistość czasem rozmija się z prognozami, a koniec końców decyzje podejmuje zawsze kapitan. Ale jeśli na bieżąco przekaże na brzeg to co widzi, za chwilę otrzyma lepsze wsparcie.
To wszystko tylko z pozoru wydaje się proste: Trzeba stale pracować razem, budując wzajemne zaufanie, tworząc wspólny język szybkiej i zrozumiałej komunikacji. Na wodzie trzeba umieć przyjmować rady, na lądzie podporządkować rozkład dnia potrzebom kapitana, który żegluje gdzieś na końcu świata, często w innej strefie czasowej. Nasz zespół pracuje razem przez cały czas trwania projektu – bez względu na to, gdzie akurat się znajdujemy. Mocno wierzymy, że dzięki udaje się bezpiecznie realizować śmiałe plany
..a że czasami któryś z kapitanów powie ekipie na brzegu, że jest skuteczniejsza niż osławiony Pegasus? To tylko taki skutek uboczny
Ewa Banaszek

Świętowanie po Grenlandzku

Kiedy najlepiej dotrzeć na Grenlandię? Oczywiście w święto narodowe!

Po przeczekiwaniu sztormowej pogody na Wyspach Owczych i pośpiesznej wymianie załogi w Reykjaviku żegluga w kierunku Grenlandii miała być już miła i spokojna – a okazała się całkiem emocjonującym lawirowaniem między głębokimi niżami, mgłą i polami lodowymi szczelnie otulającymi całą południowy koniec tej arktycznej wyspy.

Załoga 3 etapu zostawiła za rufą ponad 1000 mil i dziewięć dni żeglugi nim w końcu Inatiz dotarła do brzegów Grenlandii – w zacisznym porcie Paamiut. Ale za to jakie czekało na nas powitanie! Trafiliśmy do osady w dniu święta narodowego Grenlandii – ustanowionego w najdłuższy dzień roku, by uczcić tak cenne w Arktyce światło i początek lata przyjaznego ludziom lata. Jeszcze nim na dobre podaliśmy cumy, już przyjmujący nas do burty swojego kutra rybacy zaprosili nas do wspólnego świętowania.

Jak się świętuje na Grenlandii? Przede wszystkim: elastycznie. Ponieważ pogoda okazała się mało letnia (mówiąc wprost – lało), pani burmistrz osady zdecydowała o przeniesieniu festynu z udekorowanego grenlandzkimi flagami centralnego placu osady do hali sportowej.

Po drugie: wspólnie. W szybkie przenosiny nagłośnienia, grilli i stołów zaangażowali się po prostu wszyscy. Grille ktoś przewiózł wózkiem widłowym, głośniki przejechały pickupem lokalnej firmy budowanej, a nawet demonstracyjnie zblazowane nastolatki pomagały przenosić ławki

Po trzecie: tradycyjnie. Dla Inuitów, również tych żyjących na Grenlandii świętowanie nieodłącznie związane jest z dzieleniem się jedzeniem z całą społecznością. Dlatego food sharing był chyba najważniejszym punktem programu. Serwowano grillowaną fokę, gotowanego woła piżmowego, oraz wieloryba w dwóch postaciach: z grilla oraz w postaci plastrów odcinanych z mrożonej bryły mięsa – coś a la carpaccio Jedzenia nie mogło zabraknąć, więc gdy przygotowane zapasy się przerzedziły, pewna starsza pani po prostu przyniosła z domu kolejną fokę, podzieliła ją na miejscu i po prostu dorzuciła na grilla.

Po czwarte: z szacunkiem dla duchów natury. Co prawda w Paamiut stoi jeden z najstarszych kościołów na Grenlandii, a misjonarze pojawiali się tu od końca XVIII wieku, wszyscy wiedzą, że złe duchy trzeba odstraszyć nim zacznie się świętować. Było to zadaniem poprzebieranych za czarne, straszliwe stwory dzieci – które swoją rolę traktowały śmiertelnie poważnie.

Po piąte: różnorodnie. wszyscy bawili się równie dobrze przy tradycyjnej muzyce akordeonu wykonywanej przez starszego już wiekiem Kaia Olsena (dowiedzieliśmy się później, że ma status Grenlandzkiego folkowego celebryty), jak i ostrym rocku wykonywanym przez rodzinną kapelę

Wreszcie: grając w piłkę. Na koniec festynu, mimo wciąż padającego deszczu, na boisko wyległa chyba połowa osady, zawodników było znacznie więcej niż 22, a podział na drużyny mocno symboliczny. Ale Emocji i pięknych goli nie brakło!

…uff, działo się… a to tylko początek grenlandzkich emocji

Ewa Banaszek

Przejdź do paska narzędzi