Category Archives: Aktualności


CO NAPRAWDĘ JEDZĄ INUICI

Załoga Lodowych Krain odwiedziła już kilka osad Inuickich, dzięki czemu powoli zaczął się nam rysować obraz życia ich mieszkańców. Surowy klimat, zalegający przez wiele miesięcy śnieg i temperatury dochodzące zimą do -50°C wykluczają jakąkolwiek uprawę nawet w przydomowych ogródkach. Wszystko trzeba kupić przywiezione z cieplejszych miejsc lub… upolować.

W każdej osadzie znajdują się dwa takie same sklepy. Ich zaopatrzenie na pierwszy rzut oka nie wygląda źle. To jednak tylko pozory, bo odwiedziliśmy je tuż po pierwszych, sierpniowych dostawach „supplierami”. Inuici żyją bardzo rodzinnie, ale mają także wbudowane poczucie odpowiedzialności za swoją społeczność. Dlatego jeśli do sklepu dostarczonych zostanie na przykład 20 paczek chipsów, to nikt nie kupi więcej niż jednej. Albo gdy kobieta idzie po mleko do kawy i widzi, że na półce zostało mało, to też nie weźmie więcej niż jednego – tak by zostało też dla innych. Ale nawet jeśli produkty w sklepach są – kogo na nie stać, biorąc pod uwagę astronomicznie ceny? Jak przeżyć w świecie, gdzie paczka ręczników papierowych kosztuje niemal 40 dolarów?

Najwięcej o życiu w tutejszych osadach dowiedzieliśmy się w Whale Cove, gdzie społeczność przywitała nas wyjątkowo serdecznie, a mieszkańcy zaprosili do swoich domów, pokazali jak żyją i ugościli typowymi Inuickimi potrawami. Usłyszeliśmy od nich, że przyjezdni pracujący na kontraktach zarabiają wystarczająco dużo, by kupować w sklepie, ale rdzenni mieszkańcy opierają swoją dietę w większości na tym, co upolują. Na szczęście na tych terenach żyje wiele karibu, biełuch, morsów, fok oraz oczywiście można łowić ryby.

Na biełuchy poluje się sezonowo. Myśliwi, gdy wypatrzą stado, wypływają motorówkami na polowanie. Złowione białe wieloryby są ćwiartowane i rozdzielane pomiędzy osady. Mięso oraz tłuszcz ze skórą przechowuje się we wspólnych, dużych chłodniach, skąd mieszkańcy odbierają je w miarę potrzeby. Najsmaczniejsze – według tutejszego rozumienia – kąski przeznaczone są na specjalne okazje. Za największy przysmak uchodzi „makdak” – drobno krojona surowa skóra biełuchy wraz z tłuszczem. Często serwowana jest bezpośrednio na położonym na podłodze kartonie, a każdy odkraja nożem swój kawałek i długo żuje. Szczególnie długo, jeśli robimy to my – przyjezdni – za żadne skarby nie chcący urazić naszych gospodarzy… Niektórym z nas smakował trochę jak słonina, innym bardziej przypominał sashimi z ryby maślanej. Na pewno ukłonem dla naszych nienawykłych do takich specjałów kubków smakowych było podanie makdaka z sosem sojowym.

Co ciekawe, w innej osadzie usłyszeliśmy, że prawo do polowań jest dziedziczone. Rdzenni mieszkańcy mają prawo polować na biełuchy, niedźwiedzie polarne czy morsy. Biały, jeśli poślubił Inuitkę, nabywa prawa do polowań na foki, ale już do niedźwiedzi czy biełuch strzelać mu nie wolno. Wszyscy za to do woli mogą łowić ryby. Nad ochroną największych gatunków wielorybów czuwa lokalna administracja, która wydaje Inuitom określoną ilość pozwoleń rocznie.

Nie wszystkie rodziny są jednak wystarczająco zamożne, by posiłki odbywały się regularnie. Bywa, że jednego dnia jedzą dorośli, a następnego karmi się dzieci. To skutek biedy, ale i nie zawsze racjonalnego gospodarowania pieniędzmi. Łatwo zauważyć, że zarobione pieniądze szybko się rozchodzą, nałogi nie są rzadkie i nawet tym, którzy pracują na etacie często nie starcza do następnej wypłaty.

JAK NIE UMRZEĆ Z GŁODU, CZYLI ZAOPATRZENIE OSAD W KANADYJSKIEJ ARKTYCE

Nunavut to 25 osad rozsianych na olbrzymim obszarze. Największa z nich liczy kilka tysięcy osób, najmniejsze zaledwie kilkadziesiąt. Łączy je totalne odizolowanie od świata. Nie istnieje ani jedna droga, która łączyłaby choćby dwie z nich. Cały transport odbywa się drogą powietrzną, a zaopatrzenie przypływa statkami w czasie krótkiego lata. Mieliśmy szczęście – zobaczyliśmy jak do jednej z osad przypływa pierwszy w tym roku “supplier”. Było to początkiem sierpnia, ledwo dwa tygodnie po tym jak lody puściły. Statek o długości niemal 140 metrów zatrzymał się na kotwicy kilka mil od osady. Na bliższe podejście nie pozwalała skalista linia brzegowa oraz płycizny. Własnym dźwigiem statek zwodował dwa małe holowniki oraz dwa zestawy barek. Barki pchane czerwonymi holownikami zaczęły rytmicznie kursować między statkiem a plażą. Po dobiciu do brzegu zbudowano szybko rampę wyładowczą i kontenery z zaopatrzeniem zaczęły wypełniać plażę. Cała operacja była precyzyjnie wyliczona by trafić w odpowiednią fazę przypływu. Skok pływu wynosił tego dnia ponad dziewięć metrów, a plaża była dostępna wyłącznie podczas wysokiej wody.

Pierwszy na plażę wyjechał kontener z napisem OFFICE. Zaraz po nim przewoźny agregat prądotwórczy. Wytłumaczono nam, że rozładunek potrafi zająć nawet kilka dni, a że pogoda bywa kapryśna, muszą mieć miejsce schronienia, odpoczynku oraz punkt wydawania przesyłek. Gdy woda zaczęła opadać barki wycofały się do burty statku, a mniejsze sztaplarki zaczęły rozładunek kontenerów. Wtedy w okolicach biura zaczęły pojawiać się samochody mieszkańców czekających na zamówione towary. Mimo, że był środek nocy, odbiór towarów szedł pełną parą. Tutaj to pora wysokiej wody wyznacza godziny pracy. Manager lokalnego sklepu opowiedział nam potem, że musiał wypłacić pracownikom dodatek za pracę w nocy – karton puszek coca-coli dla każdego. Większość odbierających zamówienia była bardzo zadowolona – czekali na rzeczy często po kilka miesięcy. Jednak byli też rozczarowani klienci, których zamówienia nie przypłynęły. Trudno się dziwić ich rozgoryczeniu – taki statek pojawia się w ich osadzie tylko trzy razy w roku: w sierpniu, we wrześniu, a ostatni tuż przed nowym lodem – w październiku. Wodą przypływa tu wszystko począwszy od produktów spożywczych, aż po materiały do budowy domu, czy zamówiony dawno temu nowy skuter śnieżny lub samochód. Następnego dnia wybór asortymentu w lokalnym sklepie zaczął stopniowo rosnąć – pojawiły się nawet nieduże ilości warzyw i owoców.

Podczas odwiedzin w kolejnej osadzie spotkaliśmy inny statek zaopatrzeniowy. Jego kapitan, Cédric Goyette, był zdumiony widząc w tych stronach jacht żaglowy. Zaprosił nas na kawę i zwiedzanie statku (część załogi miała nawet okazję zobaczyć jak wygląda załadunek powracających barkami pustych kontenerów). Nasz ponton cumujący do burty 140metrowego statku wyglądał na jego tle jak kropeczka. Nie zabrakło też rozmów o nawigacji. Kapitan przyznał, że nawet oni nie mają dostępu do dokładnych map elektronicznych – królują tradycyjne, papierowe mapy wzbogacone o adnotacje z poprzednich dostaw. Tutejsze wody są tak niegościnne, że statki pływają tylko po swoich stałych, sprawdzonych trasach. Arktykę Kanadyjską obsługują dwie firmy – kompania Cédrica posiada cztery statki, które w ciągu krótkiego lata pokonują liczącą kilka tysięcy mil trasę z Montrealu by dowieźć do osad Nunavut wszystko czego potrzebują mieszkańcy.

ŻYCIE W OSADACH ARKTYKI KANADYJSKIEJ

Wpłynęliśmy na wody Arktyki Kanadyjskiej w idealnym momencie. Dosłownie deptaliśmy po piętach ustępującemu po zimie pakowi lodowemu. Co prawda to już pierwsze dni sierpnia, ale lato w tej części świata przychodzi strasznie późno i jest bardzo krótkie. Obawialiśmy się, że lód może nie wpuścić nas na wody Cieśniny Hudsona. Patrząc na mapy lodowe wybieraliśmy miejsca, gdzie lodu miało być najmniej. A gdy tam docieraliśmy, okazywało się, że lodu w rzeczywistości jest jeszcze mniej niż w prognozach. Kolejny raz sprawdziło się powiedzenie: “widziałeś mapę lodową czyli niczego nie widziałeś”. Mapy tak naprawdę pokazują nam to, co już było jakiś czas temu.
Jednym z celów naszej wyprawy są odwiedziny w ilu tylko się da osadach inuickich na terytorium Nunavut. Obszar tej prowincji to ponad dwa miliony kilometrów kwadratowych – i na tej ogromnej przestrzeni rozsiane jest dwadzieścia pięć osad, w których mieszka łącznie około trzydziestu tysięcy osób. Jak żyje się na dalekiej północy? Postanowiliśmy dowiedzieć się u źródła.
Pierwszą osadą, do której trafiliśmy, było Kimmirut leżące na północnym brzegu Cieśniny Hudsona. Mieliśmy ogromne szczęście, bo spotkaliśmy Jean Pierra Gouleta – lokalnego managera zajmującego się zarządzaniem chyba tuzinem różnych gałęzi “biznesu” w osadzie. J.P. wyraźnie brakowało towarzystwa – przez niemal dwa dni opowiadał nam o każdym aspekcie życia ich niespełna pięćset osobowej społeczności.
To, co rzuca się w oczy przy pierwszej wizycie w Kimmirut, to mnóstwo biegających wszędzie dzieci. W osadzie mieszka ich ponad 140. Nasz rozmówca śmieje się, że to efekt długich, mroźnych i ciemnych zim. W osadzie jest szkoła, ale dzieciaki chodzą do niej niezbyt chętnie. To problem systemowy – trudno zmotywować inuickie dzieci do nauki, bo w rozumieniu ich rodziców i dziadków zdobycie wykształcenia nie wiąże się z poprawą jakości życia. Zresztą poziom w szkołach jest dużo niższy niż w innych częściach Kanady. Jeśli nauczyciel zbytnio podniesie wymagania – dzieci po prostu przestaną przychodzić na zajęcia. – I co im zrobisz? – J.P. rozkłada ręce.
Po ukończeniu 12 klas w lokalnej szkole uczniowie mają możliwość wyjazdu do Arctic Collage, którego główny kampus mieści się w Iqaluit, stolicy Nunavut. Collage oferuje różne ścieżki edukacji: można zrobić licencjat z pielęgniarstwa, pedagogiki czy zarządzania biznesem, lecz tutejsza młodzież przeważnie wybiera programy edukacji zawodowej. Wybrane kursy kończy mniej niż połowa uczestników – reszta rezygnuje z nauki przed uzyskaniem dyplomu.
A przecież na wyjazd do Iqaluit decydują się tylko nieliczni i najbardziej zdeterminowani. Kimmirut to bardzo zamknięta społeczność i młodzi ludzie, aby wyjechać na studia czy do pracy poza osadę, potrzebują zgody “starszyzny” osady. Ale nawet gdy dostaną taką zgodę, opuszczają społeczność praktycznie bez możliwości powrotu. Usłyszeliśmy, że albo jest się częścią społeczności, albo się wyjeżdża – a o takich co wyjechali, osada po prostu zapomina.
Zresztą wyjechać nie jest łatwo. W osadzie funkcjonuje nieduże lotnisko z szutrowym pasem startowym. J.P. zaproponował nam samochodową przejażdżkę po nim. Ale jak to? Nie będziemy przeszkadzać??
– Ależ skąd! Mamy tu tylko trzy loty w tygodniu. Zresztą to moja firma odpowiada za utrzymanie techniczne pasa. Pojedziemy na… inspekcję.
J.P. nie ukrywa, że czuję się w Kimmirut trochę samotny – jego żona i córka mieszkają w Montrealu. Gdy pytamy jak często się widują, odpowiada, że dwa razy w roku. Loty są tu bardzo drogie Nawet z managerskiej pensji nie może sobie pozwolić na częstsze podróże. A innych możliwości wydostania się z osady praktycznie nie ma. Drogi lądowej po prostu nie ma. Nie kursują też żadne promy, a zaopatrzenie przypływa statkiem tylko trzy razy w roku.
Wracając z lotniska mijamy cmentarz. Proste groby z białymi krzyżami położone są na jednym z niewielu fragmentów gleby. Dowiadujemy się, że pochówki organizowane są tylko latem,a i wtedy groby kopie się tylko na 3-4 stopy – głębiej jest skała. A co, jeśli ktoś umrze zimą? J.P. w odpowiedzi pokazuje nam niebieską chłodnię. Kontener ustawiono tuż przy stacji agregatów zasilających osadę.
– Tu mamy kostnicę. Zwłoki czekają na pogrzeb nieraz i po kilka miesięcy.

WELCOME TO CANADA

– So that would be it… Welcome to Canada and have a great voyage!
I to by było na tyle… Witamy w Kanadzie, życzę wspaniałej podróży! Ton głosy oficera CBSA – kanadyjskiej służby granicznej świadczył o tym, że wypowiedziane zdanie szczerze go cieszyło. Trudno stwierdzić, czy dotarł do niego łoskot lawiny kamieni spadających z serc całej naszej ekipy. Przecież przez długie miesiące wcale nie było pewne, czy nasza wyprawa w ogóle do Kanady wpłynie…
Przez lata procedura wpływania na wody Kanady była znana i stosunkowo prosta: wpłynąć do jednego z setek „port of entry”, zadzwonić pod ogólnokrajowy numer, przedyktować dane paszportowe załogi, poczekać godzinę albo dwie na wizytę przedstawiciela lokalnej policji, który sprawdzi papierowe dokumenty – i na tym sprawa się kończyła. Przynajmniej przed Covid-19.
Gdy wybuchła pandemia, Kanadyjczycy potraktowali ją bardzo poważnie – i bardzo ograniczyli ruch na swoich granicach. Najostrzejsze restrykcje objęły Terytoria Północne, których mieszkańcy byli szczególnie zagrożeni nową chorobą – ze względu na brak zaplecza medycznego w małych osadach. Rządowe rozporządzenie zakazało jakiegokolwiek ruchu jednostek obcych bander na terenie Manitoby i Nunavut – dwóch prowincji otaczających wody Hudson Bay.
Rozporządzenie wygasało z końcem lutego – i wiedząc o tym, zaczęliśmy na poważnie planować naszą wyprawę. Skoro nie będzie zakazu, sprawa miała być prosta – przypłyniemy do któregoś z „ports of entry”, zadzwonimy na znany numer, spotkamy się z lokalnym policjantem i po wypełnieniu kilku formularzy usłyszymy: Welcome to Canada! Rzeczywistość okazała się dużo bardziej skomplikowana…
Co prawda zakaz żeglugi w Arktyce Kanadyjskiej już nie obowiązuje, ale administracja Kanady nadal stanowczo odradza wyprawy w tym rejonie. A jeśli już ktoś chciałby spróbować żeglować na północ od równoleżnika 55N – to musi się zapowiedzieć na kilka miesięcy naprzód. Oczywiście wysłaliśmy taki wniosek do ministerstwa transportu.
I wtedy na długie tygodnie zapadła cisza. Jakiejkolwiek odpowiedzi – brak.
Mijał czas, trzeba było kupować bilety lotnicze i kolejowe przez kanadyjskie pustkowia – a my nie wiedzieliśmy, czy w ogóle wpuszczą nas do Kanady! Co gorsza, nie mieliśmy nawet z kim o naszych planach rozmawiać…
Co dalej? Zrezygnować z odwiedzenia Hudson Bay i zadowolić się eksploracją Północnej Grenlandii? Czy liczyć na łut szczęścia? Za dużo serca włożyliśmy w przygotowania do wyprawy, żeby się poddać – ale na wszelki wypadek wszystkie bilety kupowaliśmy w taryfach flex…
Jednocześnie – skoro oficjalne kanały milczały – szukaliśmy innych możliwości kontaktu z administracją Kanady. Ambasada w Warszawie życzy powodzenia, ale pomóc nie może, sprawa jest w gestii ministerstwa transportu i służby granicznej. W ministerstwie transportu urzędniczka jest współczująca i rozumie nasze zaniepokojenie, ale może powiedzieć jedynie, że odpowiedź na nasz wniosek uzyskamy „in due time” – w stosownym czasie. Urzędnicy służby granicznej w Ottawie są bardzo uprzejmi, ale stanowczy – skoro na liście „ports of entry” nie ma żadnego portu w Nunavut czy Manitobie, to oni zapraszają do przeprowadzenia odprawy w Goose Bay – tylko 700 mil żeglugi na południe (w jedna stronę!)…
W maju rozpoczęliśmy naszą wyprawę – Inatiz wyruszyła z Gdańska, a my wciąż mieliśmy w głowach wielki znak zapytania. Dokąd dopłyniemy? Najwyżej spędzimy całe lato na Grenlandii…
Wreszcie w połowie czerwca, po prawie pięciu miesiącach oczekiwania, przyszła odpowiedź z ministerstwa transportu: Jeśli nadaj jesteście zainteresowani żeglugą w rejonie Arktyki Kanadyjskiej, dostarczcie proszę szczegółowe informacje o planowanej podróży.
Ruszyła lawina pytań: Lista załogi, dane paszportowe, dane rejestracyjne jachtu – to dość oczywiste. Plan rejsu z dokładnością do dnia i godziny – po żeglowaniu w lepszych czasach w Rosyjskiej Arktyce mamy pewną wprawę w jasnowidzeniu i tworzeniu takich dokumentów. Dowód ubezpieczenia jachtu – drobiazg, ale opis doświadczenia załogi w żegludze na wodach polarnych stanowił wyzwanie, bo jak zwięźle opisać to, że od ponad dziesięciu lat włóczymy się po wszystkich zimnych końcach świata? Skończyło się wielką tabelą w Excelu. Informacje o konstrukcji i wyposażeniu jachtu – co najmniej jakbyśmy szykowali się do inspekcji PRS!
Na koniec pytania o szczepienia przeciw Covid: kto, kiedy przyjął którą dawkę – wraz z prośbą o dowody wykonania szczepień i numery seryjne przyjmowanych dawek… Wszyscy oczywiście w pełni zaszczepieni, więc to tylko uciążliwa formalność – i kolejnych kilkadziesiąt dokumentów do przesłania. Ostatecznie skończyło się na przesłaniu 225 różnych dokumentów, które skompletowaliśmy w mniej niż tydzień – uff…
Ku naszemu zaskoczeniu już trzy dni później na mailu czekało oficjalne pismo, w którym ministerstwo transportu Kanady oficjalnie zezwala na przeprowadzenie naszej wyprawy! Zatem wolno nam żeglować po Hudson Bay!
Tylko jak się w tej Kanadzie odprawić? Wycieczka na południe do Goose Bay zupełnie się nam nie uśmiechała. To może zamiast z centralą CBSA w Ottawie – porozmawiać z praktykami? Ludźmi, którzy na co dzień odbierają telefony i odprawiają jachty? W końcu jak nie drzwiami to oknem…
Pani oficer, która odebrała telefon była zaskoczona, ale dużo mniej kategoryczna niż koledzy z centrali. Po konsultacji z szefem poprosiła, aby opisać naszą prośbę w mailu. Oczywiście – na wszelki wypadek od razu dołączyliśmy pozwolenie z ministerstwa transportu…
Znów posypały się pytania o dane załogi, jachtu, szczepienia przeciw Covid – tym razem uzupełnione o pytania o to, czy na pokładzie jest broń i kto ile gotówki będzie przewoził. Na wszystkie odpowiadaliśmy cierpliwie, ale z coraz większym niepokojem – bo wciąż nie powiedziano nam, czy będziemy mogli odprawić się na północy…
Wreszcie 20 lipca zadzwonił telefon. W słuchawce odezwał się Nicolas, starszy rangą oficer CBSA, który został przypisany do opieki nad naszą sprawą. Potwierdził wszystkie informacje z przesłanych dokumentów i stwierdził: – To kiedy ruszacie z Grenlandii do Kanady? Za cztery dni? Ok, to zadzwońcie tak na 24h przed wejściem na wody Nunavut, bezpośrednio do mnie, na ten numer.
Zadzwoniliśmy. Kiedy Nicolas zadał już wszystkie wymagane procedurą odprawy granicznej pytania, powiedział tylko:
– So that would be it… Welcome to Canada and have a great voyage!
Inatiz dokonała odprawy granicznej – mailem i jest pierwszym od trzech lat małym jachtem, który pojawi się na wodach Hudson Bay!
Później już w swobodnej rozmowie Nicolas przyznał, że trafiliśmy w proceduralne limbo:
– Stare przepisy sprzed pandemii nie zostały przywrócone, nowe – dopiero powstają. Zaczęliśmy od dużych statków komercyjnych, gdybyście byli cruiserem z tysiącem turystów – byłoby łatwiej…
Cała historia kosztowała nas mnóstwo nerwów i dosłownie nieprzespanych nocy. Aż trudno uwierzyć, że tak dobrze się skończyła – a może raczej: dopiero zaczyna
Na początek naszej przygody z Arktyką Kanadyjską Maciek wybrał odwiedziny w Zatoce Frobishera. Duży skok pływu i towarzyszące mu prądy morskie powodują wymianę ogromnych mas wody – dzięki czemu foki mają idealne warunki łapania ryb. A tam gdzie foki, będą też niedźwiedzie polarne. Naszą załogę postanowiła przywitać w Kanadzie niedźwiedzia mama z dwojgiem dzieci. Obrzuciła jacht z daleka badawczym spojrzenie, ale że nie przypominał foki – odpłynęła zająć się swoimi sprawami. My liczymy na więcej takich spotkań – w końcu niedźwiedzie stanowią 1/3 populacji Nunavut – pozostali mieszkańcy to ludzie.

GRENLANDIA OD KUCHNI

W ekipie Lodowych Krain już dawno przyzwyczailiśmy się, że nasz kapitan Maciek nie gustuje w konserwowym jedzeniu. Ciekawość świata połączona z wrodzonym szczęściem sprawiają, że zaopatruje wyprawy w lokalne – często oryginalne – produkty spożywcze. Od kilku tygodni zasypuje nas zdjęciami a to mięsa z foki, a to z wieloryba. Naliczyliśmy też co najmniej pięć rodzajów ryb. A w końcu doczekaliśmy się obszernej releacji kulinarnej z Grenlandii. Poczytajcie, co opowiada:
Społeczność Grenlandii to tak naprawdę dwa niemal rozłaczne zbiory: Grenlandczycy i Dunowie – jak mówią tu na wszystkich białych mieszkańców. Obie grupy żyją na jednej wyspie – ale zupełnie osobno. Rozmawiałem z wieloma osobami mieszkającymi tu od lat. Ich opowieści mocno mnie zdziwiły. Pracujący w Nuuk Polacy opowiadają, że nawet w jednej brygadzie budowlanej Dunowie witają się tylko ze swoimi. Podobnie Grenlandczycy. Mają osobne szatnie, przerwy śniadaniowe też zawsze spędzają osobno. Na początku – z powodu jasnej karnacji – Polacy zostali przypisani do dunskiej społeczności. Jednak gdy zauważono, że z sympatią odnoszą się do Grenlandczyków i spedzaja z nimi przerwy kawowe, duńscy koledzy przestali ich zauważać, rozmawiać czy nawet się z nimi witać.
Podobnie jest z kuchnią – jest kuchnia duńska i jedzenie grenlandzkie, które również się nie spotykają. Praktycznie całe zaopatrzenie sklepów spożywczych przypływa na wyspę duńskimi statkami – przez co królują produkty mrożone. Nie wszystko jest dostępne przez cały rok, a z powodu opóźnień w transporcie często brakuje warzyw lub owoców. Zeszłej zimy nawet w stolicy Grenlandii Nuuk przez kilka tygodni nie dało się kupić ziemniaków, a kiedy w końcu dopłynęły, cena podskoczyła prawie dwukrotnie. Przy takim systemie dostaw trudno o zdrową kuchnię. Podobno hitem na wyspie jest mrożona pizza. W knajpkach i restauracjach w menu dominują hot dogi i hamburgery,a o kuchnię azjatycką atwiej niż o produkty lokalne.
Równolegle do sieci sklepów działa społeczność grenlandzkich łowców. Polują lub łowią, a następnie sprzedają to, co danego dnia nawinęło się pod muszkę lub na haczyk. W każdej osadzie czy miasteczku funkcjonuje małe targowisko – zadaszone i częściowo obudowane ścianami, żeby osłonić handlujących przed tutejszą pogodą. Tam lokalni łowcy sprzedają swój towar. Pytając o godziny otwarcia usłyszałem: Zazwyczaj otwieramy około 9:00 i jesteśmy tu… aż sprzedamy to, co upolowaliśmy. Kiedy polowanie się opóźni to otwieramy – później. A kiedy na polowanie nie ma pogody, to nie otwieramy wcale 😀
Podobne zasady rządzą dostępnym asortymentem: W Kangamiiut do wyboru był dorsz i łosoś. Pytając o wieloryba usłyszeliśmy, że był… dwa tygodnie temu. W Aasiat rano były tylko foki – różne partie mięsa, podrobów i tłuszczu, lecz gatunek jeden. Po południu przypłynęła motorówka i w ofercie pojawiły się zębacze. Dokładnie 8 sztuk. Bardzo szybko pojawili się kupujący. Skąd wiedzieli kiedy myśliwy wróci z wypatroszonymi rybami? To proste, przecież działa tu bardzo sprawna poczta pantoflowa. W końcu prawie wszyscy są jakoś skoligaceni i przecież mają internet 😀
Nawet w Nuuk, które ma ponad 17 tysięcy mieszkańców, znajduje się takie targowisko. Stanowi osobliwy kontrast ze stojacymi w pobliżu nowoczesnymi blokami. Tu na stoisku pojawił się nawet minkee whale.
Widać wyraźnie, że społeczność grenlandzkich łowców jest doskonale zorganizowana. Polowania organizowane są na mała skalę, tak by całą zdobycz można było szybko sprzedać – i spożytkować na potrzeby społeczności. Obowiązują także urzędowe ceny towarów: kilogram dorsza kosztuje 30 koron, kilogramowa porcja zębacza czy foki to wydatek 50 koron. 60 koron za kilogram stekowego mięsa z wieloryba to prawdziwa okazja. Lokalne rynki oferują praktycznie tylko mięso i ryby. Z warzyw dwa razy widziałem świeży rabarbar. Całą resztę trzeba kupić w sklepie – przywiezioną z Danii.
Buszując po targowiskach udało mi się kupić jeszcze halibuta i karmazyna. Od grenlandzkiej załogi kutra w prezencie dostaliśmy gigantyczne kraby… Na monotonię diety, załogi zdecydowanie nie mogą narzekać. Ale żeby spróbować tutejszej kuchni, zamiast szukać lokalnej gastronomii, trzeba było zaprzyjaźnić się z własnym kambuzem.

W ILULISSAT – KRÓLESTWIE LODU

Gdy po raz pierwszy zobaczyliśmy Inatiz, od razu było wiadomo, że to jacht na wody polarne. Był luty, a my siedzieliśmy w mesie przy cieple wesoło trzaskającego w kominku ognia. Zapytaliśmy Chrisa, jej budowniczego i pierwszego właściciela, dlaczego wybrał kominek właśnie na drewno? – Pomyślałem, że drewno jest dostępne wszedzie na świecie – odparł. A co z Grenlandią? Westchnął tylko: – Tam nie zdążyłem jeszcze dopłynąć z moją Tizzie.
Obiecaliśmy wtedy Chrisowi, że kiedy zaopiekujemy się jego ukochaną „dziewczynką”, to pokażemy jej piękno grenlandzkich krajobrazów pełnych lodowych olbrzymów.
W ostatnich dniach trudno było się doprosić o relację z pokładu Inatiz, bo życie na jachcie toczyło się bardzo intensywnie i załoga zwyczajnie nie miała głowy do pisania. Podczas żeglugi na północ mijali coraz to większe bryły lodu. W dobrej pogodzie widoczne z daleka, ale w pojawiającej się często mgle były najpierw plamami na ekranie radaru. Można wtedy snuć fantazje, jak duże będą i w jakim kształcie – kiedy w końcu wyłonią się z tumanu, piękne i majestatyczne.
Ale kiedy Inatiz przekroczyła koło podbiegunowe i wypłynęła na wody zatoki Disko, załoga stanęła przed poważnym wyzwaniem – jak zachwycać się unikalnym kształtem każdej góry lodowej skoro jednocześnie w zasięgu wzroku jest ich kilkadziesiąt? W końcu to z lodowców otaczających Disko Bay cielą się największe góry lodowe na półkuli północnej. Wrażenia są trudne do opisania, tym bardziej, że jest po prostu ciepło i letnio! Temperatura przekracza +10C, a na skalistych brzegach tu i ówdzie widać połacie trawy i barwne kwiaty.
Załoga Inatiz za cel postawiła sobie dotarcie do Ilulissat, uchodzącego za lodową stolicę Grenlandii. To wszystko za sprawą lodowca Eqi – niezwykle aktywnego, który – cieląc się – nieustannie wysyła Icefjordem do morza zastępy lodowych gigantów. Już na podejściu do portu było dość dużo lodu. Maciek Sodkiewicz stwierdził, że „Było interesująco”. Biorąc pod uwagę, że kapitan Inatiz od lat bawi się z lodem – od rosyjskiej Ziemi Franciszka Józefa aż po Antarktydę – zalodzenie musiało być znaczne.
W końcu Inatiz zacumowała w niedużym, lecz bardzo ruchliwym porcie. Na pierwszy rzut oka wyglądał zacisznie – póki beztroskiej sielanki nie przerwał przypływ, który zgrał się ze zmianą kierunku wiatru. Przez wąskie wejście do przystani prąd zaczął wpychać różnej wielkości growlery, które potem dryfowały swobodnie po całym porcie. Niektórym zdarzało się pukać w rufę Inatiz jakby chciały powiedzieć „posuń się, to nasz port”! Gdy robiły się zbyt nachalne, załoga chwytała za solidne tyczki lodowe i odpychała intruza. Tylko trzeszczenie cum świadczyło o tym, ile ton ważą te „maleństwa”.
Ale gdy zaczął się odpływ, lód wcale nie zamierzał odpłynąć. Zachodni wiatr wciąż spychał nowe bryły w kierunku brzegu. Ze wzgórza nad portem rozciągał się nieziemski widok: Ani skrawka wolnej wody, wszędzie tylko lód w najróżniejszych formach. O robionych dzień wcześniej planach na poranne wypłynięcie Trzeba było zapomnieć. Tutaj to lód rozdaje karty.
Maciek, unieruchomiony na jakiś czas w porcie, poprosił, by w końcu przesłać wiadomość do pierwszego właściciela Tizzy: – Chris, dotrzymaliśmy słowa! Zabraliśmy Twoją dziewczynkę w jej naturalne środowisko. I wiesz co? Stoimy w tratwie pięciu jachtów. Różnych typów, różnych bander. Ale z każdego wystaje komin i o poranku pachnie palonym drewnem…

SKĄD NA GRENLANDII WZIĘŁY SIĘ NIEDŹWIEDZIE POLARNE? ;)

Po siedmiu dobach wyboistej żeglugi slalomem między kolejnymi sztormami załoga Inatiz w końcu dostrzegła na horyzoncie górzyste brzegi Grenlandii. Trzeba było wybrać jakiś zaciszny port, żeby się zatrzymać, odpocząć i zadbać o Tizzy. Padło na Nanortalik – jedenaste co do wielkości miasto na tej wyspie. Na warunki grenlandzkie to prawdziwy ośrodek cywilizacji: w urokliwym miasteczku mieszka ponad 1100 osób, są dwa sklepy spożywcze, dwa mini-sklepiki odzieżowe, hotel – a nawet czynny okresowo bar.
W porcie spotkaliśmy francuskiego żeglarza samotnika, z którym Inatiz stała przy jednej kei w Reykjaviku. Florent opuścił Islandię dzień przed nami i dotarł do Nanortalik dosłownie kilka godzin przed Inatiz. Oczywiście zaprosiliśmy go na kolację, ciekawi jak on – samotnie – poradził sobie w paskudnej pogodzie, jaką mieliśmy przy południowym cyplu Grenlandii.
Wygrzewając się przy rozpalonym kominku Florent przyznał, że nie miał pojęcia o tym ostatnim sztormie – więc po prostu w niego wpłynął. Próbował uciec w pobliże brzegu, ale tu czekały na niego góry lodowe. W pewnym momencie znalazł się pomiędzy tymi masami lodu na dużych falach… – Mogłem tylko zamknąć oczy i zacząć się modlić – przyznał. – Nigdy w życiu nie myślałem, tyle o tym, że umrę, co tego dnia.
Florent opowiedział nam też, po co przypłynął na Grenlandię: kreci film dokumentalny dla francuskiej telewizji. Kolejnego dnia miał przeprowadzić wywiad z najstarszym mieszkańcem osady. Kapitan Inatz, Maciek Sodkiewicz – zawsze pierwszy, gdy dzieje się coś nieszablonowego – wyprosił u Florenta „posadę” asystenta.
Talik to jeden z najstarszych Grenlandczyków mieszkających w okolicy – i najstarszy, który zgodził się na rozmowę z obcymi. Angielskiego czy francuskiego nie zna, więc roli tłumacza podjął się jego syn, a reszta rodziny dorzucała swoje trzy grosze do opowieści dziadka.
– Jak żyło się na Grenlandii w czasach mojej młodości? Nie mam pojęcia! – zapytany przez Florenta Talik uśmiechnął się i rozłożył ręce. Gdy był dzieckiem, wywieziono go do Dani pod byle pretekstem – podobno dla zdrowia. Tylko, że on nigdy nie chorował… W Danii – obcym kraju, z dala od rodziny, przyjaciół zupełnie sam – trafił do szkoły z internatem. Gdy skończył szkołę, został tam siłą rozpędu: założył rodzinę, dorobił się dwójki dzieci, pracował. Jednak wciąż tęsknił za surowymi krajobrazami północy. W końcu tęsknota zwyciężyła: w 1973 roku Talik wrócił w rodzinne strony, znalazł nową, grenlandzka żonę i założył druga rodzinę.
Zapytany, co się zmieniło na Grenlandii odkąd tu wrócił, Talik odpowiedział krótko – „Wszystko” – i wyraźnie nie chciał rozwijać tematu. Ale Florent drążył: to niech opowie o zmianach klimatu. Czy z Grenlandii widać globalne ocieplenie?
– Tak, pogoda sie zmienia, kiedyś było dużo cieplej! Widząc osłupiałe miny cierpliwie tłumaczył, że kiedyś maj i czerwiec były cieplejsze, lato przychodziło wcześniej, a pogoda była dużo stabilniejsza. Inuici patrząc w niebo potrafili przewidzieć pogodę na 3-4dni. Dziś zmiany są dużo bardziej dynamiczne, trudniej wybrać się na połów.
A skąd się wzięła nazwa Nanortalik? Podobno oznacza miejsce, gdzie mieszkają niedźwiedzie. – Ale niedźwiedzi tu nie ma – Talik machnął ręką. – oj dziadek opowiadał, że kiedyś jedna rodzina przywiozła z północy młodego niedźwiedzia polarnego i go udomowiła. Jak zdechł, to podobno zakopali jego ciało pod tym wielkim głazem koło starego portu…
Importowane niedźwiedzie na Grenlandii, globalne ocieplenie powodujące lokalnie ochłodzenie pogody, stary Inuita który nie wie, jak żyło się na Grenlandii w latach jego młodości… Od zawsze wierzymy, że pływając na koniec świata, można się o nim wiele nauczyć. A że nie zawsze nowa wiedza odpowiada naszym wyobrażeniom, to zupełnie inna sprawa

CZASEM SZTORM, CZASEM CISZA

Pierwsze dni żeglugi po wyjściu z Reykjaviku minęły załodze Inatiz na wielkim rollercosterze: Gdy tylko brzegi Islandii zniknęły za horyzontem, nadchodzące z różnych kierunków, krzyżujące się fale zaczęły rzucać niemałym przecież kadłubem jak wydmuszką. A mimo to jacht pędził na zachód pod zarefowaną maksymalnie genuą.
Przygotowane przez Iwonę zupy stanowiły w tych warunkach prawdziwe zbawienie dla wacht kambuzowych – podgrzanie czegoś gotowego jest o niebo prostsze niż gotowanie od zera!
No i jak to fajnie jest mieć zamkniętą sterówkę… Ta myśl towarzyszy załodze zawsze, gdy tylko jakaś fala przewalała się nad jej dachem.

Ale każdy sztorm kiedyś się kończy i w końcu wychodzi słońce. U nas po dwóch dniach wiatr zaczął słabnąć a morze uspokoiło się na tyle by można było dostawić więcej żagli. Rozrefować genuę, postawić grota… w końcu trzeba było odpalić silnik.
Zapowiadane w prognozach kilka godzin flauty wykorzystaliśmy na przetestowanie zamontowanej wiosną odsalarki. To miał być jej dziewiczy start i byliśmy pełni emocji. Po długich wahaniach zdecydowaliśmy się kupić urządzenie w formule „kup zestaw części i zbuduj sam”. Dzięki temu Maciej Sodkiewicz instalując poszczególne elementy mógł wprowadzić kilka innowacji, które lepiej adaptują cały system do pracy na zimnej wodzie. Ale pytanie czy wszystko zadziała i na ile wydajny będzie cały system, pozostawało otwarte.
Już pierwsza próba okazała się sukcesem – udało się uzyskać wydajność rzędu 50l na godzinę. Całkiem nieźle. A po dołączeniu Maćkowego systemu podgrzewania wody wyniki okazały się wprost fenomenalne: odsalarka osiągnęła swoje maksymalne parametry i konieczne było ograniczenie przepływu. To oznacza, że mamy zapas mocy na odsalanie naprawdę zimnej wody..!

Z okazji tak wielkiego sukcesu cała załoga mogła wziąć gorący prysznic (co wywołało zrozumiałą euforię na pokładzie), a kambuz podał na obiad islandzkiego łososia z mizerią

Teraz Inatiz znów refuje żagle i pędzi na spotkanie kolejnego niżu.

PRZYSTANEK ISLANDIA

Inatiz dotarła na Islandię chowając się przez kolejnym niżowym sztormem, który straszył paskudną pogodą i wiatrami powyżej 40 węzłów. Po zacumowaniu w Reykjaviku przyszedł czas na drobne naprawy i serwis instalacji – w końcu to już prawie 2000 mil – i to po wybitnie wyboistych wodach. na szczęście poważnych strat nie odnotowano – i wszystkie udało się naprawić
A że w rejsie trzeba zadbać nie tyko o jacht, ale i o morale załogi, udało się też wygospodarować czas na zwiedzanie wyspy i relaks w gorących źródłach. W końcu nic tak nie poprawia humoru jak możliwość zanurzenia się po szyję w gorącej wodzie – kiedy nad głową wiatr pędzi ciężkie sztormowe sztormowe chmury.

W ten sposób przyszedł czas na rozpoczęcie kolejnego etapu wyprawy. Skoro nie mieliśmy szans uciec przed sztormem, zmieniliśmy strategię i postanowiliśmy przepuścić go przodem. Co prawda po przejściu centrum niżu wiatry wcale nie miały być słabsze, ale przynajmniej powieją ze sprzyjającego kierunku. Tylko trzeba się przygotować na kilka dni żeglugi w silnym baksztagowym wietrze…

Tutaj inicjatywę przejęła Iwona – nasz dobry duch mieszkający na Islandii, która na najbliższe dwa tygodnie dołączy do naszej załogi. Ku osłupieniu wszystkich z bagażnika samochodu wyciągnęła bardzo solidne porcje mrożonego krupniku i kapuśniaku- na sztormie wystarczy podgrzać i będzie wspaniały posiłek!
A zaraz potem na burcie pojawiła się duża styropianowa skrzynia pełna lodu i… mrożonej ryby. Iwona postawiła sprawę jasno: Jesteśmy na Islandii – tutaj grzechem nie jeść ryby. Zimne powietrze na zewnątrz i lód wewnątrz utrzymają je przez kilka dni. Nawet kapitan nie zgłosił sprzeciwu i powędrował po pasy meblowe, żeby przymocować dodatkową lodówkę na pokładzie rufowym…

Wypływając z portu i kierując się na zachód ku brzegom Grenlandii załoga zajmowała się głównie rozważaniem, co tu zrobić, żeby jak najszybciej przywyknąć do baksztagowej fali – i zacząć cieszyć się pysznościami, które będzie serwował kambuz 😉

WYŚCIG Z HURAGANEM

Już w momencie, gdy Inatiz opuszczała norweskie fiordy wiadomo było, że II etap naszej wyprawy w dużej części będzie przebiegał pod znakiem ścigania się z huraganem Alex. Wielki wir rozkręcał się na zachodnim Atlantyku, a wszystkie modele meteo zapowiadały, że w ciągu kilku dni przesunie się jakoś nad Szetlandy i Wyspy Owcze. Czyli dokładnie nad nasze głowy…

Routing meteo nie pozostawiał złudzeń – jeśli Tizzy i jej załoga mają przeczekać bezpiecznie sztormową pogodę w porcie, trzeba było dosłownie ścigać się w huraganem, o to kto pierwszy dotrze na Wyspy Owcze. Szetlandom, które bardzo chcieliśmy odwiedzić po drodze, można było tylko pomachać w przelocie. A i machać trzeba było bardzo szybko, bo niesiona wiatrem 6-7B Inatiz biła własne rekordy prędkości – pędząc czasem z prędkościami powyżej 10 węzłów! Wygląda na to, że dzięki nowym żaglom nasza stalowa dziewczynka dosłownie dostała skrzydeł

Mimo takich osiągów wcale nie było łatwo zdążyć do Torshavn przed Alexem: kiedy w piątek nad ranem port pokazał się na horyzoncie, wiatr przygonił zawieruchę z padającym poziomo deszczem i gradem… Ukryta w zacisznej sterówce wachta nawigacyjna przyjęła sytuację ze względnym spokojem – skoro nie widać nic i do portu chwilowo wejśc się nie da, zawsze można rysować na mapie serduszka miedzy wyspami…

Kiedy nawałnica minęła po paru godzinach, okazało się, że dosłownie wszyscy postanowili schronić się w Torshavn. Malutki port wypełniony był do ostatniego miejsca jachtami i kutrami. Inatiz najpierw przycupnęła na czwartego do tratwy dużych jachtów, potem zmieściła się między ciasne (lecz trochę na nią za delikatne) y-bomy, by wreszcie wyprosić adekwatne do wielkości miejsce w lokalnej stoczni. Kapitan śmiał się, że jak na przeczekiwanie sztormu na cumach, to całkiem sporo się po tym porcie napływał…

Na szczęście między manewrami portowymi załoga znalazła czas by pozwiedzać: wypożyczone samochody pozwoliły objechać wszystkie zakątki wyspy. Kieszonkowe domy z dachami porośniętymi trawą, soczysta zieleń porastająca wzgórza, bazaltowe klify ostro urywające się do morza – świat Wysp owczych jest niezwykle malowniczy, ale jednocześnie bardzo surowy. Pędzący po niebie chmury sztormowy wiatr stanowczo przypominał, że stosunkowo nasza wyprawa wkroczyła już na wody, gdzie natura tylko z rzadka bywa łagodna.

W poniedziałek nad ranem w Torshavn wyszło słońce, a wiatr odkręcił na południowy. Inatiz znów żegluje półwiatrem po Atlantyku – ale teraz na szczęście już bez wielkiego pośpiechu. Za dwa-trzy dni na horyzoncie pokaże się Islandia!

Już w momencie, gdy Inatiz opuszczała norweskie fiordy wiadomo było, że II etap naszej wyprawy w dużej części będzie przebiegał pod znakiem ścigania się z huraganem Alex. Wielki wir rozkręcał się na zachodnim Atlantyku, a wszystkie modele meteo zapowiadały, że w ciągu kilku dni przesunie się jakoś nad Szetlandy i Wyspy Owcze. Czyli dokładnie nad nasze głowy…

Routing meteo nie pozostawiał złudzeń – jeśli Tizzy i jej załoga mają przeczekać bezpiecznie sztormową pogodę w porcie, trzeba było dosłownie ścigać się w huraganem, o to kto pierwszy dotrze na Wyspy Owcze. Szetlandom, które bardzo chcieliśmy odwiedzić po drodze, można było tylko pomachać w przelocie. A i machać trzeba było bardzo szybko, bo niesiona wiatrem 6-7B Inatiz biła własne rekordy prędkości – pędząc czasem z prędkościami powyżej 10 węzłów! Wygląda na to, że dzięki nowym żaglom nasza stalowa dziewczynka dosłownie dostała skrzydeł

Mimo takich osiągów wcale nie było łatwo zdążyć do Torshavn przed Alexem: kiedy w piątek nad ranem port pokazał się na horyzoncie, wiatr przygonił zawieruchę z padającym poziomo deszczem i gradem… Ukryta w zacisznej sterówce wachta nawigacyjna przyjęła sytuację ze względnym spokojem – skoro nie widać nic i do portu chwilowo wejśc się nie da, zawsze można rysować na mapie serduszka miedzy wyspami…

Kiedy nawałnica minęła po paru godzinach, okazało się, że dosłownie wszyscy postanowili schronić się w Torshavn. Malutki port wypełniony był do ostatniego miejsca jachtami i kutrami. Inatiz najpierw przycupnęła na czwartego do tratwy dużych jachtów, potem zmieściła się między ciasne (lecz trochę na nią za delikatne) y-bomy, by wreszcie wyprosić adekwatne do wielkości miejsce w lokalnej stoczni. Kapitan śmiał się, że jak na przeczekiwanie sztormu na cumach, to całkiem sporo się po tym porcie napływał…

Na szczęście między manewrami portowymi załoga znalazła czas by pozwiedzać: wypożyczone samochody pozwoliły objechać wszystkie zakątki wyspy. Kieszonkowe domy z dachami porośniętymi trawą, soczysta zieleń porastająca wzgórza, bazaltowe klify ostro urywające się do morza – świat Wysp owczych jest niezwykle malowniczy, ale jednocześnie bardzo surowy. Pędzący po niebie chmury sztormowy wiatr stanowczo przypominał, że stosunkowo nasza wyprawa wkroczyła już na wody, gdzie natura tylko z rzadka bywa łagodna.

W poniedziałek nad ranem w Torshavn wyszło słońce, a wiatr odkręcił na południowy. Inatiz znów żegluje półwiatrem po Atlantyku – ale teraz na szczęście już bez wielkiego pośpiechu. Za dwa-trzy dni na horyzoncie pokaże się Islandia!

Przejdź do paska narzędzi