Wystawa absolwentów Państwowego Liceum Sztuk Plastycznych w Gdyni

ZAPROSZENIE MATURA 1960

Zaproszenie katalog

Spotkanie Bractwa Kaphornowców

2022.11.17. SPOTKANIE BK PZŻ.docx

Zjawa IV na Hornie – wspomnienia Dariusza Nerkowskiego

Bracia i Siostry Kaphornowcy,

Witam was gorąco i serdecznie po powrocie z dalekiego rejsu. Powiem wprost – było fantastycznie – zrealizowaliśmy z nawiązką plan mogący być marzeniem każdego żeglarza. Opłynęliśmy dookoła wyspę Horn (w drugim podejściu, gdyż poprzedniego dnia warunki zmusiły nas do schowania się za wyspę Herschel, gdzie spędziliśmy noc na boi) przecinając 6 lutego o 1400 czasu lokalnego ten magiczny południk przylądka Horn 67 11` W, dokładnie na 56 stopniu szerokości południowej. Następnie wylądowaliśmy na wyspie Horn odwiedzając tamtejszy posterunek straży granicznej. Potem, mimo bardzo krótkiego czasu jaki pozostał nam do planowanego końca rejsu poszliśmy przez Cieśninę Drake na Szetlandy, gdzie na wyspie Króla Jerzego, w Zatoce Admiralicji mieści się Polska Stacja Antarktyczna im. H. Arctowskiego, założona w 1977 r. Dotarliśmy na miejsce 9 lutego tuż przed północą. Bardzo serdeczna i rodzinna atmosfera nie mogła nas tam, niestety, zatrzymać dłużej niż do obiadu następnego dnia. Byliśmy już trzecią załogą Zjawy IV, która na przełomie grudnia 2003 i stycznia 2004 wizytowała stację. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności opłynięcie Hornu i wizyta Zjawy IV na stacji Arctowskiego wypadły dokładnie w piątą rocznicę rejsu Zawiszy (Zawisza Czarny opłynął po raz drugi przylądek Horn 6 lutego 1999 o godz.1527 idąc KK080 st. na szerokości 56 st 01 ` S; pierwsze przejście miało miejsce 25 stycznia 1999 w drodze z Valparaiso do Ushuaia).
Nasz odwrót z Zatoki Admiralicji (10 lutego o 1630) był trudny, także ze względu na pogarszająca się pogodę, silny wiatr i falę „w mordę”, ale powrót po wyjściu za Szetlandy i otaczający je pas gór lodowych przebiegał dobrze. 13 lutego byliśmy już bardzo blisko Hornu płynąc w słonecznej pogodzie. O zmroku Starca było widać bardzo dokładnie w zachodzącym słońcu, ale wiatr odkręcił się na N, a potem NE i stężał pow. 6B. Ostatnie mile do trawersu Hornu „dziobaliśmy” do 0300 następnego dnia. 14 lutego zameldowaliśmy się w Port Williams po chilijskiej stronie Kanału Beagle`a, a 15-go w Ushuaia w Argentynie. Następnego dnia na burcie zjawili się następcy. Tak w największym skrócie przedstawia się historia naszego rejsu, dowodzonego przez kpt. Michała Bogusławskiego z Ottawy, tego samego, który z poprzednią załogą Zjawy, złożoną całkowicie z polonijnych żeglarzy (w naszej załodze oprócz kapitana było także trzech kolegów mieszkających w USA – Krzysztof, Rafał i Wiesław) pokonał tę samą trasę, a nawet „pociągnęli” jeszcze bardziej na południe docierając do kontynentu antarktycznego i desantując się nań – jako pierwsza załoga polskiego jachtu żaglowego. Nam ledwie starczyło czasu na to, co opisałem powyżej, ale przeszliśmy Drake Passage w najkrótszym czasie ze wszystkich poprzednich rejsów Zjawy (dowodzonych przez Joasię Pajkowską i także przez Michała Bogusławskiego). Los nam sprzyjał, podobnie jak kolejnym dwom etapom wyprawy, dowodzonym przez Marka Ihnatowicza, które także opłynęły przylądek Horn.
Zjawa będzie wracać już na północ, do Buenos Aires, gdzie organizator wyprawy, Stowarzyszenie Navigare, zaplanowało slipowanie jachtu przed dalszą podrożą do Brazylii, USA i Europy. To także będzie chwila odpoczynku od służby w morzu dla naszego nieocenionego bosmana Grahama, Australijczyka, który pływa nieustannie na Zjawie od lipca 2003 r.
Wszystkim załogom bardzo pomagają Ewa Janiak i nasz Brat Zawiszak – Janusz Ptak, oboje z Buenos Aires. Także i my mieliśmy okazję przekonać się o tym goszcząc po rejsie niemal całą załogą w domu u Janusza i Cecil, którzy otoczyli nas serdeczną i gorąca troska wspierani przez córki Gabriele i Agnieszkę. Przeloty lotnicze czy promowe oraz wieczorne „odlotowe” imprezy to już domena Ewy. Bardzo im serdecznie dziękuję za ich troskę i cierpliwość, i to, że czuliśmy się w Buenos jak w domu.

Pozdrawiam was wszystkich serdecznie
Darek Nerkowski

Marzec 2004

Do Hornu i dalej na południe

Gdy spoglądam na półkę pełną moich książek o morzu nie pamiętam już, czy to moje żeglowanie zaczęło się od „Samotnego rejsu Opty” Leonida Teligi, „Otago, Otago na zdrowie” Iwony Pieńkawy czy po prostu od powieści Juliusza Verne. Wtedy chłonąłem lektury o morskich wyprawach całymi nocami. Często pojawiał się w nich wspólny motyw – przylądek Horn, zawsze groźnie pobrzmiewający niczym ponury refren.
Moje prawdziwe żeglowanie zaczęło się później, w drużynie harcerskiej, od skrobania burt mahoniowej Omegi i mazurskich rejsów. Dużo później popłynąłem na morze, ale myśl o zmierzeniu się z Hornem pojawiła się całkiem niedawno.
Był luty 1999 rok, gdy stawiłem się w Punta Arenas w cieśninie Magellana, by zaokrętować się na „Zawiszy Czarnym”. Ośmiu śmiałków przybyło uzupełnić załogę „Zawiasa” i popłynąć na Horn. Dla „starej” załogi byłoby to już drugie, a dla niektórych nawet trzecie opłynięcie Nieprzejednanego Przylądka, dla nas – spełnienie żeglarskiego wyzwania i marzeń o czymś odległym i niewyobrażalnym, znanym tylko z morskich opowieści. Niestety, wówczas z różnych względów nie było nam dane popłynąć na południe, na Horn. „Zawias” obrał kurs na północ. Poszliśmy do Buenos Aires i do Rio de Janeiro, przedtem zahaczając o Falklandy. Powiedziałem sobie: no cóż, nie teraz, to może innym razem…

Minęły lata wypełnione ciekawymi rejsami. W końcu lipca 2003 wróciłem z etapu wyprawy organizowanej na Grenladnię na Zjawie IV, organizowanej przez NAVIGARE, w czasie którego płynąc z Islandii przekroczyliśmy północny krąg polarny w Sondre Stromfjord na Grenlandii. Było już wtedy pewne, że wyprawa trwać będzie dalej i poprowadzi Zjawę aż na południową półkulę. Wiedziałem, że nadszedł ten moment, by spełnić uczucie niespełnienia sprzed pięciu lat.

2 lutego 2004 lądujemy w Ushuaia, a chwilę potem pilotowani przez Jerzego Kołakowskiego, I oficera poprzedniej załogi, trafiamy na pokład Zjawy IV. Poznajemy Michała Bogusławskiego, kapitana płynącego z poprzednią załogą i jego całą kompanię – w całości złożoną z polonijnych żeglarzy z USA i Kanady. Są szczęśliwi i rozpromienieni sukcesem, jaki odnieśli. Dostali w kość od Neptuna chyba na każdym etapie swojego rejsu, ale dali radę. Dwa razy opłynęli Horn, dopłynęli na Wyspę Króla Jerzego do Polskiej Stacji Antarktycznej im. H. Arctowskiego, po czym poszli dalej na południe na Deception, wyspę-krater, skąd podjęli udaną próbę ominięcia pokrywy lodowej i dotarcia jeszcze niżej, do stałego lądu Antarktydy. Nieźle ich wywiało!
„Mike”, bo tak nazywają kapitana nasi poprzednicy, tryska zdrowiem i humorem, Lucy przekazuje spis prowiantu i opowiada, jak sobie radzili z gotowaniem, „Kołek” pokazuje nam na mapach którędy najlepiej pójść na Horn, jakim kursem jechać „tam”, a jakim „ z powrotem” na Arctowskiego, przekazuje spisy waypointów i mnóstwo praktycznych uwag oraz … kapitana i bosmana, którzy płyną dalej z nami. Nasza załoga natychmiast nadaje kapitanowi przydomek „Żelazny Mike”, i wierzcie mi, że nie jest to gołosłowne. To dziwne, ale bosman Graham, australijczyk, płynący Zjawą od czerwca 2003 (razem wchodziliśmy na jacht w Reykjaviku) nadal nazywany jest przez wszystkie kolejne załogi po prostu Grahamem, bez żadnych dodatkowych przydomków.

Dwa dni naprawiamy różne usterki, przede wszystkim kotwicę. Jej zgięta stalowa poprzeczka wymownie świadczyła o tym, jaki wiatr mieli poprzednicy w Zatoce Admiralicji. Kotwica (Danfortha) nie trzymała i całą noc kręcili się na silniku po zatoce. Z trudem znaleziony warsztat w Ushuaia naprostował stalowy pręt, a także wykonał otwory, które pozwoliły nam zrobić „patent” i połączyć dwie kotwice szeregowo. Do głównej kotwicy dołączyliśmy 10 m łańcucha i na nim kotwicę zapasową (też Danforth, nieco mniejszy), zrzucaną do wody jako pierwsza. Połączenie uzupełniało ok. 13 m liny pływającej, która przy wybieraniu ułatwiała podjęcie dodatkowej kotwicy, gdy zasadnicza wylądowała już w kluzie.

4 lutego odprawiamy się z Ushuaia i wchodzimy do Port Williams, chilijskiej osady wojskowej położonej niespełna 30 mil na wschód w Kanale Beagla i od razu dostajemy silny wiatr z W i sporą, jak na cieśninę falę z rufy. Reszta wód i wysp poniżej, aż po Horn włącznie to już jest terytorium Chile. Opiekuńcze oko i ucho Armada de Chile mieliśmy okazję nie raz poznać, gdy nakazywało nam meldować przez UKF-kę aktualną pozycję. Oba kraje po konflikcie sprzed kilkunastu lat zazdrośnie strzegą swych terytoriów. Przede wszystkim zaś zmienność i gwałtowność tutejszej pogody całkowicie usprawiedliwia troskę Chiliczyków o wszystkie jednostki, które poruszają się w tym rejonie. Wieczorem, tego samego dnia, po odprawie wychodzimy z Port Williams. Do wyspy Horn mamy ok. 100 Mm.

5 lutego w ciągu dnia wiatr coraz bardziej tężał, a po wyjściu z kanału Beagla na otwartą wodę pomiędzy wyspą Lennox a wyspami otaczającymi Horn wzrosła też fala. Wiało z zachodniej ćwiartki, a więc niemal prosto w nos. W wąskim przesmyku koło wyspy Frycinet nie dało się już posuwać naprzód i Mike zadecydował, że bezpieczniej będzie obejść te wyspę od południa. Zawracamy. Za wyspą przesmyk był szerszy, ale za to fala jeszcze większa. Z trudem dało się iść ok. 2 węzłów naprzód. Michał przypomniał sobie zasłyszaną informację, że w zatoce po wschodniej stronie wyspy Herschel jest boja, na której można przeczekać silne zachodnie wiatry. Na mapie nie jest zaznaczona, ale po podejściu bliżej okazało się, że jednak tam jest. Po zacumowaniu do boi pomiar wiatru w miarę osłoniętej zatoce wskazywał 7 do 8 B z kierunków od SW do NW.
Noc na boi upłynęła całkiem spokojnie. 6 lutego o 0915 ruszamy w stronę Hornu wracając na szlak, którym szli poprzednicy. Silna koncentracja w ostatnim przed Hornem wąskim przejściu. Cała załoga na pokładzie. Z dużym zapasem obchodzimy samotną skałę wystającą z wody nieco dalej, poniżej przesmyku i po skręcie w prawo na zachód jest – oto ona – wyspa Horn. Marna pogoda nie pozwala podziwiać jej w całej krasie, ale przez to wygląda jeszcze bardziej tajemniczo i groźnie. Okrążamy ją od północy mając cały czas po lewej burcie. Gdy możemy już płynąć na południe, z prawej mamy już tylko Pacyfik, który daje o sobie znać długą i wysoką na 2 m falą. Wreszcie nastąpiła ta chwila, na którą wszyscy oczekiwali. O 1400 czasu lokalnego przecięliśmy ten magiczny południk 6711 ` W idąc dokładnie po 56szerokości południowej z wiatrem W4.
Dziwnym a szczęśliwym zbiegiem okoliczności Zjawa pojawiła się w tym miejscu niemal dokładnie 5 lat po tym, jak „Zawisza Czarny” opłynął (po raz drugi) przylądek Horn. Było to 2 lutego 1999 roku o godz. 1527. „Zawias” szedł wówczas KK080 na szerokości 5601` S i także miał za port wyjścia Ushuaia (pierwsze przejście Hornu przez Zawiszę miało miejsce nieco wcześniej, 25 stycznia 1999 roku w drodze z Valparaiso do Ushuaia).

Po wschodniej stronie Isla de Hornos jest nieduża, ale osłonięta wysokim brzegiem zatoczka. Zastaliśmy tam mały okręt wojskowy dowożący zaopatrzenie dla oficera pełniącego służbę w tamtejszym posterunku straży granicznej. Wygładzona woda sprzyjała podjęciu decyzji – lądujemy na wyspie. Desant pontonem odbył się na dwie zmiany, w czasie których Zjawa kręciła się na silniku po zatoce, za głębokiej na rzucenie kotwicy. Po wylądowaniu na skalistym brzegu trzeba najpierw wspiąć się po stromych schodach na brzeg. Na szczycie robimy sobie pamiątkowe zdjęcie przy drewnianej tablicy z napisem „Alcaldia de Mar – Cabo de Hornos”. Dalej ścieżka wyłożona deskami prowadzi wprost do strażnicy, w której urzęduje przemiły Jose – strażnik Hornu – wraz z żoną i małym synkiem Alexem. Wcześniej odnoga ścieżki w prawo prowadzi do pomnika, ogromnego metalowego rombu z wycięciem w kształcie albatrosa w locie. Za strażnicą mieści się mała kapliczka, a jeszcze dalej, na samym skraju cypla – latarnia morska położona 57 m nad lustrem wody.
Jose pokazuje nam swoje gospodarstwo, żona częstuje sokiem, sprzedaje pocztówki z Cape Horn w roli głównej, które następnie obijamy dużą ilością okolicznościowych pieczątek. Pieczątki przybijamy także w książeczce żeglarskiej, paszporcie, a przede wszystkim na pięknym certyfikacie potwierdzającym naszą obecność na Hornie. Jeszcze wpis do księgi pamiątkowej i dodatkowy akcent, ważny dla Zawiszaków. Za zgodą Jose umieszczam w salonie, obok wielkiej mapy tych wód, pamiątkową plakietkę Bractwa Zawiszaków, z wizerunkiem Zawiszy Czarnego, tłumacząc przedtem gospodarzowi, że to dla upamiętnienia opłynięcia przylądka Horn przez ten żaglowiec pięć lat temu.
Serdeczne pożegnanie z Jose i jego rodziną było miłym akcentem sprawiającym, że na długo pozostanie w naszej pamięci Horn, jego gospodarze i data 6 lutego 2004 roku.

Na pokładzie czeka nas podjęcie decyzji – co dalej? Bilans czasu, jaki pozostał nam do końca rejsu wskazuje na to, że możemy nie zdążyć wrócić z Arctowskiego w zaplanowanym terminie, zwłaszcza, że już mamy opóźnienie. Żadnej z wcześniejszych załóg nie udało się popłynąć tam i z powrotem w czasie krótszym niż 10 dni. Po krótkiej naradzie podejmujemy ryzyko – płyniemy na Antarktydę!
Oddalamy się od Hornu KK150 gnani świeżym podmuchem „szóstki” z zachodu. Życie na jachcie koncentruje się teraz wokół wacht, pieczenia chleba i innych popisach kulinarnych. Robimy niezłe jak na Zjawę przebiegi dobowe rzędu 130 – 140 Mm. Ciśnienie wyraźnie spadło, ale i wiatr osłabł. Przypomniało nam się, jak „Kołek” nie mógł się nadziwić, że na tutejszych wodach wszystko jest odwrotnie – gdy barometr opada jest O.K. mimo, że tak głębokich niży jeszcze w życiu nie widzieli (958 hPa). Wiać zaczyna dopiero wtedy, gdy barometr idzie do góry.
9 lutego z rana dostrzegamy pierwsze góry lodowe. To znak, że Południowe Szetlandy są tuż, tuż. W morzu pojawiają się baraszkujące foki, a wcześniej wieloryby. Gór lodowych przybywa, są coraz większe. Ich skupiska z oddali wyglądają jak osiedla bloków mieszkaniowych. Zamglony horyzont sprawia, ze wyspy dostrzegamy dopiero wtedy, gdy otwiera się przed nami cieśnina Nelsona. Na szczęście jest jeszcze widno i możemy lawirować pomiędzy growlerami, których radar nie wyłapuje. W zatoce aż roi się od tych pozornie małych, pływających brył lodu. Po wejściu na południową stronę wysp obieramy kierunek wschodni, w stronę Zatoki Admiralicji. Suniemy po czystej i gładkiej wodzie robiąc momentami 8 „knotów”. Jest już całkiem szaro, gdy wchodzimy w zatokę. W głębi widać światła stacji polarnej Arctowskiego i latarnie morską – najdalej na południu położoną polską latarnię morską! Jest tuż przed północą, gdy Graham, który jest tu już trzeci raz w ciągu ostatnich dwóch miesięcy, dokładnie naprowadza nas na kotwicowisko. Zrzucamy dwie kotwice, jedna za drugą, i wydajemy 50 m łańcucha. Mimo późnej pory polarnicy zapraszają nas na stację.

Cóż to była za noc! Polarna, bo taka kraina i stacja na niej położona, a zarazem gorąca serdecznym powitaniem, jakie zgotowali nam nasi polarnicy z Wiesławem Kołodziejskim, szefem technicznym 28. Polskiej Wyprawy Antarktycznej na czele. W saloniku pełnym pamiątkowych fotografii i plakietek brylowali Tomek i Misiek, ogromnej postury nurkowie, Ryszard wprowadzał nas w problemy biologii morza, zaś Piotr objaśniał na czym polega praca fitoplanktologa. Właściwą „łączność” zapewniał Wojtek, radiooperator, podłączony tym razem do baru. W szklaneczkach wspaniale strzelał lód z pobliskiego lodowca. Wielką i miłą niespodzianką było dla mnie spotkanie z Andrzejem, niegdyś radiooperatorem, a obecnie elektroenergetykiem, z którym pięć lat temu przemierzałem południowy Atlantyk na pokładzie Zawiszy Czarnego.
Noc spędzona na stacji oraz prawdziwa kąpiel znakomicie poprawiły samopoczucie wszystkim członkom załogi. Rano poznaliśmy pozostałych polarników, począwszy od Krzysztofa, cooka, który zdecydowanie przejął dowodzenie w pomieszczeniach gospodarczych. Pojawiła się także żeńska cześć ekipy – Anna i Marta zajmujące się biologią, Magda – mikrobiologią (może dlatego, że nieco drobniejsza od koleżanek) i Agnieszka, dla odmiany hydrobiolog. Zwiedzając stacje i jej najbliższe okolice poznawaliśmy mechaników – Piotra i Łukasza, stolarza Krzysztofa oraz Stasia, opiekującego się najcięższym sprzętem pływająco-gąsiennicowym. Maciej, polarny lekarz, trzyma także pieczę nad stoiskiem z pamiątkami, mieszczącym się nieopodal stacji, pod latarnią morską.
Wycieczka w okolice stacji odbyła się przy pięknej słonecznej pogodzie. Dzięki temu mogliśmy podziwiać Zatokę Admiralicji w całej swej lodowej krasie. W tej scenerii znakomicie prezentowały się pingwiny białobrewe i ich nieco więksi kuzyni – pingwiny Adeli. Za to wylegujące się na brzegu lwy morskie są całe tak umorusane we własnych odchodach, że dopóki nie wykąpią się w morzu lepiej się do nich zanadto nie zbliżać. Irytuje się wtedy przywódca lokalnego haremu tłuścioszek gromko i chrapliwie porykując.
Bardzo serdeczna i rodzinna atmosfera nie mogła nas tam, niestety, zatrzymać dłużej niż do obiadu. Wypadało pamiętać, że byliśmy już trzecią załogą Zjawy IV, która na przełomie grudnia 2003 i stycznia 2004 wizytowała stację. Ostatni raz tylu polskich żeglarzy widziano tu pięć lat temu, dokładnie 5 lutego 1999 r., kiedy zawinął tu Zawisza Czarny w swojej wyprawie dookoła Ameryki Południowej.
Odwrót z Zatoki Admiralicji nastąpił 10 lutego o 1630 i był trudny, także ze względu na pogarszającą się pogodę, silny wiatr i falę „w mordę”. Wyjście poza Szetlandy zajęło nam całą noc. Po wyjściu za wyspy i otaczający je pas gór lodowych powrót przebiegał już dobrze. 13 lutego byliśmy już bardzo blisko Hornu. To nie do wiary – od dwóch dni płyniemy w słonecznej pogodzie, tu, w cieśninie Drake`a! O zmroku Starca widać już było bardzo dokładnie w zachodzącym słońcu. Potem wiatr odkręcił się na N, a potem NE i stężał pow. 6B. Ostatnie mile do trawersu Hornu dziobaliśmy do 0300 następnego dnia. 14 lutego zameldowaliśmy się w Port Williams po chilijskiej stronie kanału Beagla, a 15-go w Ushuaia, po stronie argentyńskiej. Następnego dnia na burcie zjawili się następcy.

Tak w „sztormowym” skrócie przedstawia się historia naszego rejsu na południe od Hornu, dowodzonego przez kpt. Michała Bogusławskiego z Toronto. „Mike” ze swoją poprzednią załogą, złożoną całkowicie z polonijnych żeglarzy pokonał tę samą trasę, a nawet pociągnął jeszcze bardziej na południe, docierając do kontynentu antarktycznego i desantując się nań – jako pierwsza załoga polskiego jachtu żaglowego. Teraz może mówić o „swoich Hornach” w liczbie mnogiej. Nam ledwie starczyło czasu na opłynięcie tego, co opisałem powyżej, ale przeszliśmy Drake Passage w najkrótszym czasie ze wszystkich poprzednich załóg Zjawy (wcześniej, przed Michałem Zjawę doprowadziła na Arctowskiego Joasia Pajkowska). Los nam sprzyjał. Ale nie tylko. Sami sobie też sprzyjaliśmy i pomagaliśmy w tych trudnych warunkach. Poprzednicy znali się doskonale aktywnie uczestnicząc w życiu swoich polonijnych klubów żeglarskich. My poznawaliśmy się dopiero na jachcie. Trzech kolegów mieszkających w USA – Krzysztof, Rafał i Wiesław znało się już wcześniej, ale od początku mieliśmy wspólny język mimo różnych „szkół” żeglarskich, z jakich się wywodzimy. Brak konfliktów w załodze to także duży sukces naszej wyprawy. Właściwie jedynym problemem doskwierającym na nocnych wachtach był brak herbaty z rumem, a konkretnie rumu, gdyż kapitan nałożył całkowite embargo na wszelkie „procenty”.

Wszystkim załogom żeglującym wzdłuż Ameryki Południowej bardzo pomagli Ewa Janiak i Janusz Ptak (Zawiszak z dawnych lat), oboje z Buenos Aires. Także i my mieliśmy okazje przekonać się o tym goszcząc po rejsie niemal całą załogą w domu u Janusza i Cecil, którzy otoczyli nas serdeczną i gorącą troską wspierani przez córki Gabrielę i Agnieszkę. Dzięki nim czuliśmy się w Buenos jak w domu.

Pewien etap wyprawy „Od Hornu do Hornu” już się skończył. Obydwa Horny – ten na północnym skraju Islandii i ten „Nieprzejednany” na południowym końcu świata zostały opłynięte. Kpt. Henryk Wolski w czasie tej wyprawy opłynął w ciągu jednego roku dowodząc Zjawą IV obydwa Horny, czego nikt wcześniej nie dokonał! Dla uczestników „Hornowych” etapów będą to najwspanialsze karty ich żeglarskiej historii, także i dla mnie. Jednak teraz, gdy widoki Hornu układają się pomału w albumach, powraca pewna myśl, a właściwie obawa – czy taki zorganizowany zlot załóg na Hornie, miejscu owianym tak złą sławą, nie jest kuszeniem losu? Pamiętam dramatyczne dyskusje na Zawiszy, stojącym w lutym 1999 w Punta Arenas, na temat – iść czy nie po raz trzeci na Horn? Na końcu padły najcięższe argumenty – dwa razy i wystarczy, po co drażnić Neptuna nazbyt częstą obecnością?
Prawie wszystkim Horn pokazał swój pazur, by pamiętali co znaczy to miejsce. Jednym mniej drugim więcej, jak w życiu, ale wszystkim pozwolił ujrzeć swe oblicze. Dlatego jestem wdzięczy Neptunowi za to, że mogłem na zakończenie rejsu wymalować na obudowie namiernika Zjawy, obok innych pamiątkowych już inskrypcji ze Spitsbergenu, Anatrktydy, Deception, także skromny napis – Cape Horn 06.02.2004.

Dariusz Nerkowski

Jest to pełna wersja tekstu, który po dokonaniu skrótów redakcyjnych zapewniających kompromis pomiędzy opisem a ilustracją fotograficzną ukazał się w majowym numerze pisma REJS w 2004 r. .

Uchwała nr 7/2022 Kapituły Bractwa Kaphornowców z dnia 12 listopada 2022 r. w sprawie desygnowania do Nagrody im. kpt. ż.w. Leszka Wiktorowicza – ORP Iskra.

UCHWAŁA NR 7.2022

Uchwała Nr 6/2022 Kapituły Bractwa Kaphornowców z dnia 1 października 2022 r

2022 Uchwała KBK nr 6

Uchwała Nr 5/2022 Kapituły Bractwa Kaphornowców z dnia 1 października 2022 r

2022 Uchwała KBK nr 5

Uchwała Nr 4/2022 Kapituły Bractwa Kaphornowców z dnia 1 października 2022 r

2022 Uchwała KBK nr 4

Uchwała Nr 3/2022 Kapituły Bractwa Kaphornowców z dnia 1 października 2022 r

2022 Uchwała KBK nr 3

Decyzja Grotmaszta Bractwa Kaphornowców w sprawie: przyznania Nagrody im. kpt. Aleksandra Kaszowskiego z dnia 12 listopada 2022

2022. DECYZJA GROTMASZTA

Graffiti

Wędrując przez osadę napotkaliśmy przepięknie pomalowany dom, który wzbudził naszą ogromną ciekawość. Zagadnęliśmy więc przechodzącego mieszkańca i po chwili usłyszeliśmy historię widniejącego na ścianie graffiti.

Przez ponad sto lat Inuitom zabraniano połowu niektórych gatunków wielorybów – dopiero piętnaście lat temu osada otrzymała przywilej połowu wielorybów grenlandzkich (bowhead whale). Pierwszego udało się złowić w 2007 roku, następnego rok później, a trzeciego dopiero 3-4 lata temu. Upolowanie wielkiego wieloryba, z małej łodzi, harpunem to nie lada wyczyn. Zauważone przez was graffiti przedstawia twarze wszystkich naszych łowców, którzy wzięli udział w pierwszym polowaniu. Do tej pory jesteśmy jedyną osadą w Nunavik, której udało się upolować wieloryba grenlandzkiego!

A co mieści się w tym domu? To tak zwany bezpieczny dom. Jednym z problemów Inuickich społeczności jest przemoc domowa. W małych, zamkniętych i odizolowanych społecznościach jej ofiary nie mają dokąd uciec. Komuna stworzyła więc miejsce, aby te osoby mogły znaleźć schronienie. Mogą tu zamieszkać na jakiś czas, mają także zapewnioną pomoc psychologa…

Przejdź do paska narzędzi